Warning: Invalid argument supplied for foreach() in /home/smak/domains/smaknabyty.pl/public_html/wp-content/themes/fox/inc/admin/import.php on line 324
O roli przypadku - Smak Nabyty

O roli przypadku

Jedna mała czerwona kropka potrafi nadać sensu całemu zestawowi garderoby. Przekonał się o tym nasz wierny czytelnik pan Tomasz

– Ależ jest, motyla noga, sartorialnie – mówiliśmy sobie często w miniony weekend. Mówiliśmy motyla noga, bo przecież dżentelmen nie przeklina, a sartorialnie mówiliśmy, bo słowa tego dojmująco brak w polszczyźnie. A jak brak, to trzeba je sprowadzić; nie takie rzeczy już się importowało.

A było zaiste sartorialnie. Nocowanie kolegów (i nocowanie u kolegów) coraz częściej zakłada w moim przypadku elementy degustacji wykwintnych trunków i macania po krawatach oraz wspólnego porannego prasowania koszul przy orzeźwiającej mieszance proszków na ból głowy i red bulla. Ten konkretny kolega, jak już wiecie z poprzedniego odcinka naszej sartorialnej epopei, jest lepszy w degustacji, niż ja w prasowaniu, więc cały weekend upłynął pod znakiem raczej praw niż obowiązków dżentelmena.

Sobota jednak przepełniona była pracą. Wyszliśmy na przystanek dość wcześnie, radzi, że słońce nie dokucza nadmiernie naszym przekrwionym oczom, i wtedy stało się TO. – Zapomniałem poszetki! – wykrzyknął mój gość, wyraźnie zdjęty przerażeniem, które doskonale rozumiem.

MAŁA czerwona kropka, ta na poszetce, przekonuje mnie, że sensem elegancji jest dyskrecja. Nie wiedział o tym autor DUŻEJ czerwonej kropki i całego solidnie kiczowatego wystroju baru Pies czy Suka

To trzeci akt historii, do której aktu pierwszego chciałbym teraz P.T. Czytelników zabrać. Jakiś czas temu (nie było jeszcze Smaku Nabytego) nosiłem się z zamiarem napisania pół-żartem felietonu o tym, że skoro to, co w założeniu niewidoczne dla innych, najlepiej świadczy o elegancji, to wszystkie ozdoby powinniśmy nosić w ukryciu. W dobrym trzyczęściowym garniturze pokrycie pleców kamizelki jest z tego samego podszewkowego materiału, co podszewka marynarki; szelki są zawsze jedwabne; guziki na mankietach marynarki wreszcie muszą być rozpinane, ale zawsze zapięte. Po co te zasady, skoro inne mówią, że szelek ani podszewki kamizelki nie należy pokazywać? Ano dlatego – argumentuje konserwa – że dżentelmen ma zasady. „Katolik zostawia po sobie czysty kibel, nawet jak nikt go nie obserwuje” – ten cytat z Wojciecha Cejrowskiego ucieszył ostatnio niezwykle jednego z moich przyjaciół.

Logiczną konsekwencją tego jest – argumentowałbym, gdyby tekst powstał – że takie rzeczy jak poszetka należy zawsze nosić w ukryciu. Przyszło mi to do głowy, bo niektóre kieszonki piersiowe garniturów są tak duże, że zwykła, mała jedwabna chusteczka zwyczajnie w nich ginie, a już zupełnie nie daje tak miłego efektu lekkiego wypchnięcia kieszonki. Zatem… gdyby tak wypełnić czymś brustaszę, zanim wsadzimy do niej poszetkę? A co nadaje się do tego lepiej, niż… druga poszetka? Tak oto doszedłem do wyznacznika najwyższego diapazonu elegancji: dwuposzetkowania. Ma ono same zalety: po pierwsze, posiadanie dwóch poszetek w jednej kieszonce jest tak obciachowe, że w życiu nie przyznasz się do niego nikomu, uzyskując dzięki temu maksimum niewysłowionej elegancji. Po drugie – możesz wyjąć poszetkę i wciąż mieć poszetkę, co nie działa np. w przypadku ciastek, a czyni cię eleganckim nawet w czasie ocierania potu z czoła. A po trzecie, poszetka wreszcie dobrze się układa. Bardzo mi się ten koncept spodobał i rozważałem porobienie sobie z niego śmichów-chichów, aż wreszcie…

ANTRAKT

Akt drugi rozgrywa się w dniu wydarzeń, zaledwie kilkadziesiąt minut przed feralną konstatacją na przystanku tramwajowym. Ubieram się – jak zwykle, mimo wszystkich przygotowań, w pośpiechu. Wybieram poszetkę, wrzucam ją na szybko do kieszonki (umiejętność zrobienia tego bezwzrokowo, w pięć sekund, jest ważniejsza niż jakiekolwiek maniery składania czy drapowania) i odkrywam, że w środku leży już, schowana, wcześniejsza – błękitna z czerwonym brzegiem. Obie lniane, bo jakoś tylko te ostatnio mi podchodzą. – A niech zostanie – myślę sobie i wychodzimy z Tomkiem na rześki wiosenny poranek.

To był bardzo krótki akt, więc zdążymy dokończyć jeszcze trzeci, zanim zgromadzonym na widowni dystyngowanym damom znowu zachce się siku. Zwłaszcza, że zapewne domyślacie się finału. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy sprawdzać, czy nie mam aby zapasowej poszetki, ale w kwadrans nawet ja nie zdołam zapomnieć (a mam niezwykłe predyspozycje do niezauważania otoczenia), że w mojej kieszonce znajdują się dwie. Poszetka, która została z poprzedniego dnia, była dokładnie w odcieniu koszuli Tomka, a że jechaliśmy akurat na spotkanie subkultury internetowych szarmantów, dżentelmeńska przysługa rent-a-hankerchief była jedynym ratunkiem przed powrotem do domu po brakujące akcesorium.

Nie bloguję tej historii, żeby pochwalić się, jakim jestem wizjonerskim stylistą i troskliwym misiem (choć jestem, nawiasem mówiąc). Bloguję ją dlatego, że przez cały sartorialny dzień intensywnie czerwona kropka przyciągnęła masę spojrzeń i, z tego, co słyszałem, wzbudziła wiele uznania w koleżeńskich kręgach poszetkujących, a już na pewno, była najlepszym ukoronowaniem szaro-granatowego stroju, jaki można sobie wyobrazić. Bez kolorowych skapretek, srebrnych sygnetów, dewizek i spinek do krawata, w pojedynkę zdziałała cuda. Nie jest to niczyim dokonaniem, ale świadczy o wielkiej, niemożliwej wręcz do przecenienia roli przypadku i to przypadku z prawdziwego zdarzenia, nie odtwarzanego, nawet nie sprowokowanego. Dobrze czasem wiązać krawat w łazience restauracji tuż przed ważnym spotkaniem, dobrze – czasem! – nie ocenić stanu garnituru w przeddzień istotnej rozmowy. Guzik przyszyty naprędce nitką o kontrastowym kolorze (bo innej nie było w hotelowym igielniku) potrafi lepiej zadziałać na strój, niż jakiekolwiek dopasowywanie kolorów wzornikami pantone’a.