Dwa grzbiety, trzy sztuki odzieży i dwie historie rodzinne podpowiedzą, jak się ubrać na pogrzeb.
Wiem aż za dobrze, że najokrutniejszy miesiąc to kwiecień, a jednak to przełom stycznia i lutego jest w tym roku sezonem chodzenia na pogrzeby. Drugi w tym tygodniu był wyjazdowy, do miasta Świętej Wieży, czerwono-czarnej mafii.
Jak się ubrać na pogrzeb, akt I: pojęcie stylu
Mój macierzysty dziadek miał siedmioro rodzeństwa. Jako jedyny, w czasie okupacji, opuścił Częstochowę i przeprowadził się do Warszawy. W duchowej stolicy Polski została nas więc dość pokaźna liczba. A ta zawsze musi się przekładać na pokaźną liczbę ślubów, chrztów i – w naturalnej konsekwencji, jedynej nieuniknionej konsekwencji w życiu – pogrzebów.
Mniejsza zresztą o pogrzeb. O tego typu imprezach można pisać dużo, ale jak to zrobić, żeby było na temat? Przejdźmy od razu do mięsa, czyli do dewolaja ze stypy, podczas której przyszło mi zasiadać koło wuja w swetrze.
Serio, w swetrze? Na stypę?
Rzecz w tym, że był najlepiej ubranym mężczyzną na iwencie.
No, ex aequo z drugim takim, że nieskromnie dodam. Choć tak jakbyśmy startowali w dwóch różnych kategoriach. Bo ja jednak na pogrzeb zakładam krawat i marynarkę. Choć, jeśli zmarły nie należał do moich najbliższych, nie silę się na czerń. Czułbym się źle, wyglądając jak ktoś, kto próbuje się wpisać w cudzą stratę. „Stonowany” nie zawsze jest synonimem do „czarny”, a wręcz przeważnie nim nie jest. Podobnie jak w rzadkich przypadkach synonimem do „czarny” może okazać się „ekstrawagancki”.
Styl na pogrzebie
Ale wróćmy do wuja w swetrze. Albo jeszcze za chwilę.
To chyba Władysław Tatarkiewicz (którego pewnie większość z was zna jako autora trzech ciężkawych cegieł z zakresu historii filozofii, ale który był też historykiem sztuki) opisał trzy pojęcia stylu. Wśród nich, pokrótce:
- jednolitość artystycznych środków wyrazu w obrębie dzieła – tak jak mówimy o stylu preppy;
- wyraz lub symptom czegoś – np. styl żałobny;
- tonacja – np. styl podniosły, white tie.
Nie przyszłoby mi do głowy, żeby na pogrzeb nie założyć marynarki i krawata, bo ubierałem się z myślą o tej właśnie uroczystości. Wuj, o którym mowa, wybrał inną definicję stylu. Jego ubiór nie był wyrazem przywiązania do okazji, lecz przywiązania do samego siebie, własnej osobności.
Nie jakieś tam durne „podkreślał indywidualizm”. Tak to sobie mówią korpy, które noszą muchę z okazji casual friday. Albo, co gorsze, Piotrusie Pany w tiszercie ze śmiesznym napisem. W jego doborze garderoby nie dostrzegłem żadnych kretyńskich „poszukiwań indywidualizmu”, szczerze mówiąc – nie dostrzegłem tam w ogóle doboru, w najlepszym znaczeniu tego wyrażenia.
Czy to dobrze, czy źle? Zabijcie, nie wiem.
Dress code: pogrzebowy i nie tylko
Dress code’y w dzisiejszej Polsce naprawdę nie działają (uprzedzając pytania: piszę tylko o Polsce, bo tylko ją obserwuję z tak bliska). Może zresztą naprawdę, jak wieszczy Szarmant (choć daleki jestem od zgody z jego wysilonymi wieszczbami), smoking wróci niebawem. Ale nawet wtedy wróci nie jako dress code black tie, ale jako coś, co można od czasu do czasu założyć, żeby dobrze wyglądać.
Bo smoking to kwestia mody. A istnienie dress code’u, popartego systemem wykluczenia osób, które go nie przestrzegają mimo braku odpowiedniej pozycji społecznej dla nieprzestrzegania go, to kwestia wielkiej zmiany. Ta, która nastąpiła, kod ubioru z naszego życia usunęła. Czy jest na horyzoncie jakaś nowa zmiana na taką skalę? Sami sobie odpowiedzcie.
Z drugiej strony, podobno na początku 1917 roku Lenin z Trockim wymieniali korespondencję pełną marzeń o rewolucji, która, jak sądzili, nie nastąpi za ich życia.
Jak się ubrać na pogrzeb, akt II: ryzyko pożarcia
Zostawmy na boku sweter. Zresztą piękny, mięsisty kardigan à la Hemingway z szarego melanżu, zapewne merynosowej, wełny. Kiedy z kościoła poszliśmy na cmentarz, wędrówka przypominała jako żywo Bieszczady w porze deszczów. Do zastosowań – dosłownie i w przenośni – outdoorowych sweter okrywał softshell na misiu. I tego misia – mimo, że jestem miłośnikiem odzieży trekkingowej – zupełnie w pierwszej chwili nie doceniłem. Druga chwila nastąpiła, kiedy zrozumiałem, że napis „Arctica 2011” nie jest czczą ozdóbką kabotyńskiego producenta. Jest naszywką dla uczestnika ekspedycji.
A więc wuj był prawdopodobnie drugim Bociągą za kołem polarnym! (Kto był prawdopodobnie pierwszym Bociągą za kołem polarnym pozwolę sobie skromnie pominąć). Więc to nie będzie raczej normalna stypa z gadaniem o pogodzie i opowiadaniem ciociom, co studiowałem, a wujkom – jak trasa do Warszawy po rozbudowie!
Szybko i przy świadkach zapędziliśmy się w opowieściach. O mauzerach i nowych pozwoleniach na wypożyczenie karabinu w svalbardzki interior. – Na Syberii, gdzie się teraz wybieram, niedźwiedzie też są zagrożeniem, ale niewielkim, bo są najedzone – opowiada wuj. – Większym problemem są pułapki kłusowników, które takiego niedźwiedzia, a więc i ciebie, potrafią zabić na miejscu.
– Niedźwiedzie i pułapki! Świetnie! Musisz tam jechać! – zadrwił siedzący nieopodal krewny.
Rodzaje drwin
Znacie ten rodzaj drwiny? Kiedy robisz coś, co większości ludzi wydaje się głupie. Drwią z ciebie, ale nie dlatego, że wydaje im się to głupie. Dlatego, że możliwość porwania się na to wykracza zupełnie poza ich świat. Wznosi się ponad system pojęciowy. Kiedy planujesz coś względnie śmiałego, okrzyk „pojebało cię!” oznacza przeważnie „zazdroszczę ci, że jesteś człowiekiem zdolnym w ogóle podjąć taki plan”.
Nie: „nigdy się na to nie zdobędę”. Właśnie: „nigdy bym się na to nie zdobył”. To gigantyczna różnica. Sam na pewno nigdy nie pojadę na taki trekking za Uralem. Godzę się z tym, podobnie jak dopuszczam możliwość, że, choć chciałbym, nigdy nie zwiedzę zony Czernobyla. Różnica polega na tym, że żaden z takich mniejszych lub większych wyczynów nie wykracza poza mój, że tak powiem, horyzont hermeneutyczny. Tak jak wykracza poza niego bycie pasażerem lotu w głęboki kosmos. W płytki zresztą też.
To jest usterka wyłącznie dyspozycji umysłu. Nie jest sprawą pieniędzy, które masz albo nie. Ani perspektywy wygranej w totka, braku czasu, bo dzieci, choroba w rodzinie, za krótka jedna noga. Czasem mówię, że na Svalbardzie latem jest kilkuprocentowe ryzyko spotkania wygłodniałego niedźwiedzia polarnego. Wtedy jeden słyszy „ryzyko spotkania wygłodniałego niedźwiedzia”, a inny słyszy zaledwie „kilkuprocentowe ryzyko”.
Bo to, że pożre cię niedźwiedź, to jest ryzyko. Ale jeszcze większe ryzyko polega na tym, że żaden niedźwiedź cię właśnie nie pożre. Że pożre cię jakaś czarna kropka ze skeczu Monty Pythona i prędzej czy później, niepożarty przez niedźwiedzia, będziesz in absentia gościł nas na własnej stypie. I nie będziemy ci już mogli zadać tego trudnego pytania: czy było warto nie dać się pożreć niedźwiedziowi? Zostaniemy tylko z pytaniem: jak się ubrać na pogrzeb tego gościa.