Nie czas umierać - plakat
Tawfik Elsayed Ahmed / CC-by-SA 4.0 / Commons

Nie czas umierać. Ile w Bondzie kobiety? Im więcej, tym lepiej

Nie czas umierać nie jest najlepszym filmem z bondowskiego uniwersum. Ustawia jednak dyskusję o tym, kim James Bond jest, a kim być powinien, w bardzo dobry sposób. Może nawet sprawić, że cała seria przestanie być istotnym zjawiskiem kultury, a to byłoby najlepsze dla wszystkich.

James Bond to niby taki gentleman, a tyle kazał na siebie czekać. Dwudziesty piąty odcinek kontrowersyjnej serii zaliczył półtora roku pandemicznej obsuwy. Podyktowana była obawą, że No Time to Die przynależy do epoki kina. Że próby wejścia w alternatywny, lockdownowy system dystrybucji (czyli premiera na Netfliksie) nie wyjdą sześćdziesięcioletniej serii na zdrowie.

Ani mi w głowie bronić milionerów-producentów i nieszczególnie chętnie przyznaję Nie czas umierać status sztuki filmowej. Tu jednak mają rację: bez kina Bond jest niczym i to widać. Mnóstwo ludzi wokół mnie, którzy bywają w kinie raz na ruski miesiąc, perspektywą tej wizyty jara się jak ognie Matery w scenie otwarcia.

Ale masowe kino dostało przez pandemię covid-19 mocny cios i wydaje się zjawiskiem raczej odchodzącym na rzecz nowszej kultury domowych seansów VOD i każe to zadać pytanie: do jakich jeszcze (zamierzchłych) światów przynależy James Bond? Zwłaszcza że w wypadku tej premiery więcej niż wcześniej mówiło się o dylematach męskości i pierwiastku kobiecym superagenta.

Nie czas umierać: średni film świetnej serii

Miejmy to z głowy: jako film z bondowskiej serii No Time to Die uważam za film średni. 

Tworzony był przez być może najlepszy zestaw fachowców ever, z boską script doctorką Phoebe Waller-Bridge ­– dziewczyną, przedstawicielką pokolenia millenialsów, autorką świetnych obyczajowych fabuł dla tego pokolenia – więc to zapewne celowy zabieg. Nie czas umierać miał być zapewne uładzony, mniej maczystowski, otwarty na emocje inne niż, że tak powiem, piłkarskie. Może zresztą chodziło tylko o to, żeby konkurować w kategorii 12+ z marvelami Disneya.

Ale w teorii kina i teatru mówi się zdaje się o czymś takim jak „burzenie czwartej ściany” – kiedy postaci mniej lub bardziej bezpośrednio zwracają się do widza, puszczają oczko, mówią: „wiemy, że to film i że na nas patrzycie” i w jednej z burzących tę czwartą ścianę chwil Nie czas umierać Mallory z Bondem umawiają się na dalszy przebieg fabuły: „business as ususal”.

https://www.instagram.com/tv/CUdVqkYo1mY

I tej obietnicy dotrzymują: No Time to Die, 25. część cyklu o Jamesie Bondzie, to business as usual bondowskiego świata: spektakularne pościgi, piękne kobiety, zawroty głowy w scenach walki, gadżety, czerstwe żarty, puszczanie oka i elementy wywrotowe w granicach rozsądku.

Jeśli, podobnie jak ja, uważasz, że Bond jest najlepszy, kiedy wychodzi poza schemat z czasów Moore’a, kiedy po prostu wypełniało się rubryczki EGZOTYCZNA LOKALIZACJA, WYPASIONA FURA, PIĘKNA KOBIETA, POJEBANY JAK LATO Z RADIEM ARCYŁOTR, będziesz niestety zmuszony_a przyznać razem ze mną, że najlepsze Bondy z Craigiem już za nami.

Tej klasy kino stosunkowo łatwo zrobić na pięć z minusem, bardzo trudno – na szóstkę. Jestem jednak przekonany, że Casino Royale (2006) i Skyfall (2012) na długo zostaną w kanonie stu filmów swojej dekady. Jeśli Nie czas umierać dostanie się do podobnego zestawienia, to z craigobondowskiego rozpędu.

James Bond: Mężczyzna w kinie

Bo to, że seria filmów o Bondzie z kreacją Daniela Craiga doczekała się dwóch świetnych filmów na pięć w ogóle powstałych, nie oznacza, że jej ocena wynosi dwie na pięć gwiazdek. 

Coś dużo ważniejszego dzieje się w metatekście; nawet nie w samej serii – która przecież za chwilę zostanie zresetowana. Chodzi o debatę o bondowskich filmach, w której samo środowisko ich twórców jest tylko jedną ze stron. 

Czy Bond może prawdziwie się zakochać, jak w Tajnej służbie jej królewskiej mości? Czy może dostać się na dwa lata do niewoli i nie uciec samodzielnie (Śmierć nadejdzie jutro)? Nie zamówić martini tak jak lubi, bo ma ważniejsze zmartwienia (Casino Royale)? Przejść psychoterapię i zniszczyć zamek rodziców (Skyfall)?

Pod takim właśnie, metatekstowym względem, chyba nigdy jeszcze – przynajmniej w ostatnich czasach – Bond nie był dyskusją o niczym innym jak męskość. I metatekstowo potraktowany, jest to film ciekawy, ba, może nawet dobry.

Daniel Craig: współtwórca sukcesji Bonda 

Kiedy obijało mi się o uszy, że w Nie czas umierać będzie kobieta 007, dosłownie się obijało. Myślałem o tym jak o sławnej homoerotycznej wrzutce ze Skyfall, kiedy Craig, półgębkiem, wyraźnie ironicznie i ze znakiem zapytania odlegle sugeruje, że być może ma za sobą doświadczenia seksualne z mężczyznami. 

Robi to jednak tak do trzewi wieloznacznie, że widz nigdy nie będzie pewien: miał gejowski romans? Przespał się z facetem w ramach misji? A może nawiązuje do „drapania po jajach” liną z ciężarkiem w pamiętnej scenie z Casino Royale”. Oczekiwałem, że kobieta 007 będzie czymś podobnym. Spoiler alert: w Nie czas umierać występuje kobieta 007, bez dwóch zdań, kropka. Jest to dodatkowo akcentowane dialogami z kluczem. Na takie warto zawsze w filmach zwracać uwagę. Podobnie jak Skyfall, No Time to Die jest filmem o tożsamościach, które są oddawane, kradzione i podrzucane. 

Kiedy parę dni temu gadaliśmy w gronie czytelników na Fejsie o nadchodzącej premierze, padł tam wątek możliwej przyszłej Jane Bond. Wątek ten był roztrząsany szerzej, z najgłośniejszą wypowiedzią samego Craiga, niewątpliwie uzgodnioną z ogólną strategią producentów. (Craig wyraźnie pozycjonowany jest w roli współtwórcy sukcesji po sobie samym). 

W jednym z wywiadów, dla Radio Times, powiedział on: „powinny po prostu być lepsze role dla kobiet i osób kolorowych. Czemu kobieta ma grać Jamesa Bonda, skoro powinna być tak samo dobra postać jak James Bond, tylko dla kobiet”.

Podobne stanowisko zajęła producentka Barbara Broccoli, więc decyzja jest raczej jasna: terapii szokowej nie będzie. Kim jest więc kobieca 007 w Nie czas umierać?

Nie czas umierać, James Bond i kobiety 

Po premierowym obejrzeniu filmu rozważam hipotezę, że jest kobiecym pierwiastkiem samego Bonda i/lub materialnym wyrazem czegoś, co zawsze w serii było – zarówno w filmach, jak i w metatekście: lękiem przed kobiecością. Przed silnymi kobietami, przed własnym homoseksualizmem (który zazwyczaj jest wyrazem nie-do-końca-męskości), na końcu – przed rozpadem Ja. Bo Ja mężczyzny-żołnierza, takiego jak Bond, stoi w całości na tożsamości płciowej: jeśli przestanę być mężczyzną, będę nikim.

Wychodząc w nocy z kina czułem raczej zawód. Kobieca 007 jest generalnie raczej zwykłym męskim Bondem w kobiecej postaci. Jej cechy płciowe są wyraźnie kobiece, kolor skóry też w negatywie, ale dyspozycją psychiczną jest to po prostu wojownik; nie dostaliśmy dowodów negacji tej tradycyjnie męskiej cechy. Przespawszy się z tym jednak, myślę, że to może dobry znak: kobieta może być pełnoprawnym 007. Nic, co czyni Bonda Bondem, nie jest wyłącznie męskie. Typ musi to zaakceptować.

https://www.facebook.com/SmakNabyty/posts/4529095373807884

I z całym filmem jest podobnie: wątek kobiecy wdziera się w fabułę i ją normalizuje. Nie sądziłem, że pokocham Léę Seydoux, ale dziewczyna Bonda w bawełnianym podkoszulku i dżinsach bojfrendach to fantastyczna postać. Fantastyczna właśnie w tym, że zwykła; jej plot twist nie został chyba rozwiązany. 

Aktorskie kreacje, w tym Craigowska, są w No Time to Die jak ten biały bawełniany podkoszulek: piękne swoją prostotą. Bonda zawsze trzeba było dobrze zagrać, ale tu po raz pierwszy mamy rolę obyczajową, a nie rolę akcji.

Wnętrze Bonda

Zważywszy stabilność i powolność ewolucji uniwersum wykreowanego przez Iana Flemminga i małżeństwo Broccolich, zamknięcie epoki Craiga w Bondzie jest dobrą obietnicą nowego otwarcia. Twórcy filmu wpuszczają kobiety do bondowskiego świata, w tym do wnętrza Bonda. 

Agent nawet kocha inaczej niż kochał w Casino Royale, jest w swojej miłości prawdziwie oddany i oddaje jej część siebie. Ostatecznie nie ma się poczucia, że „kobieta, którą kocha Bond”, jest po prostu jakimś psychoanalitycznym symbolem. Nie, tutaj jest sobą. Kobietą, a nie rekwizytem.

W doskonałej psychoanalizie faszyzmu Klaus Theweleit wprowadził kiedyś pojęcie męskiego pancerza. Twardej skorupy, którą pewien rodzaj mężczyzn nie do końca uformowanych psychologicznie odgradza się od świata. Nadaje zewnętrzną formę nieuformowanej masie w środku. 

Filmy o Bondzie zawsze były filmami o tym zewnętrznym opancerzaniu. Garnitur, samochód, rekwizyty, wreszcie – ciało zawodowego zabójcy, wszystkie one służyły właśnie do tego. W Nie czas umierać pancerzami są kruchy lód i kuloodporna szyba aston martina. Ta druga daje bezpieczeństwo zamkniętym w środku, ale koniec końców przypomina, że każdy pancerz kiedyś pęka.

Nie czas umierać? Mamy ważniejsze sprawy

Do tego nieomal przestrzelonego pancerza dodać należy jeszcze element uderzenia. Filmy typu superbohaterskiego z założenia są o złu, któremu można dać w mordę albo je zastrzelić. Mężczyźni bondowskiego typu nie radzą sobie z problemami, których nie można zlikwidować ciosem. Jak drogiego garnituru z Savile Row nie dźwigaliby na grzbiecie, czyni ich to generalnie raczej dresiarzami, poszerzającymi w razie potrzeby liczbę „konfidentów”, którym należy zadać śmierć, by zatryumfowało dobro, którego mgliste wyobrażenie wydziarali sobie na plecach.

Tym większa radocha, że walki, które toczy najnowszy Bond, niemal bez wyjątku są więcej niż dwustronne. Dwie strony w CIA, dwie strony w MI6, tak, że nie zawsze wiadomo, którzy tu są nasi.

Czy zatem Nie czas umierać, będąc przyzwoitym mise-en-place standardowych składników przepisu na film, jest satysfakcjonujący? Tak, i to niezależnie od tego, co przyniesie jego przyszłość. Bo jeśli seria o Bondzie ma spełnić nadzieje, które sam w niej pokładam, to znaczy gruntownie zdekonstruować i rozmonować dresiarsko-faszystowską fantazję o superagencie, który zabija zło z pistoletu, doprowadzi to do jej zniknięcia. 

Chcę, żebyśmy mieli już za sobą ten etap męskich fantazji. Żebyśmy mogli bez żalu poświęcić wieczór z siódmą projekcją Skyfall na rzecz poważniejszych tematów. W ostatnich kinach w Warszawie można jeszcze obejrzeć Anette, pierwszy anglojęzyczny film Leosa Caraxa. Jeśli jeszcze nie widzieliście Holy Motors, to jest to film o męskich rolach, na który nie zasługujemy, a którego chciałbym, żebyśmy potrzebowali. 

A na Nie czas umierać i kolejne filmy z bondowskiej serii – tak, ale w wolnej chwili. I już bez tych gorących dyskusji o tym, czy kobiety są jednak ludźmi, czy tylko rekwizytami w świecie męskich fantazji.