Warning: Invalid argument supplied for foreach() in /home/smak/domains/smaknabyty.pl/public_html/wp-content/themes/fox/inc/admin/import.php on line 324
sprezzatura - Smak Nabyty
Browse Tag

sprezzatura

Wygląd-wizytówka

Własny styl może, ale nie musi, wyrażać się powtarzalnością elementów

Signature look. Wygląd, który jest niepowtarzalny i niepodrabialny jak podpis. Wygląd – specjalność zakładu. Wygląd – wizerunek. Podobnie jak sprezzatura czy pewność siebie, jest znacznie ważniejszym składnikiem stylu, niż to, co masz w garderobie i w jakim stopniu opanowałeś sztukę prasowania czy polerowania butów. I, podobnie jak te pierwsze rzeczy, jest niemożliwy do kupienia i trudny do osiągnięcia. Być może nie da się go w ogóle zaplanować, być może jest kwestią i pewności siebie, i sprezzatury, i rutyny ubioru, zachowania, używania przedmiotów. Być może signature look jest raczej kwestią relacji z otoczeniem, niż looku jako takiego.

Ale zaczyna się jednak od wyglądu. I, było nie było, choć niezwykle trudno jest w pełni kontrolować znaki rozpoznawcze, które wysyłasz, przemyślane zakupy są doskonałym pierwszym krokiem.

Wstawiłem to zdjęcie, bo... a zresztą, kto potrzebuje wymówki, żeby wrzucić taką fajną Meg Ryan?

Wielu zaczyna od tego, co zwykłem nazywać odtwórstwem historycznym, albo – co być może jeszcze gorsze – od podszywania się (sic!) pod przedstawiciela jakiejś grupy społecznej, która wprawdzie istnieje, ale o której działaniu przebierańcy mają niewielkie pojęcie, a jeszcze mniejsze predyspozycje do pogłębienia tego pojęcia. Pół biedy, jeśli, jak czyni to wielu, podszywają się pod bogatych chłoptasiów z amerykańskiego anglosaskiego wschodu.

Cała bieda, jeśli ich wybór padnie na solidnie sezonowaną arystokrację Europy albo, na przykład, bohemę fin-de-siecle’owego Paryża. Tego rodzaju przebieranki będą popisowym wyglądem w tym samym stopniu, jak strój napoleońskiego żołnierza, który zapaleńcy szyją sobie na kilka weekendów w roku. I, nie czarujmy się, ten sam nimb dziwaka będzie cię otaczał.

Przebieractwo wszelkiego rodzaju będzie wyglądem-podpisem w tym znaczeniu, że zwraca uwagę i nie pozwala zapomnieć. Ale, skoro już mówimy dziś tym śmiesznym ponglishem, wymaga on też pewnego understatementu, bo to właśnie on dodaje elegancji właściwej elegancji. Jeśli chcesz się wybijać na pierwszy rzut oka, równie dobrze możesz nosić tiszert ze śmiesznym napisem (na przykład napisem „Jak ci się podoba mój signature look?”) i prędzej czy później – a raczej prędzej – wyjdziesz na osobę maskującą nadskakiwaniem nieśmiałość i do tego pozbawioną resztek dystansu do siebie. A dystans do siebie to w ogóle jedyna perspektywa, z jakiej inteligentny mężczyzna może myśleć o swoim wyglądzie i zabiegać o niego.

Dlatego myśleć o swoim signature look należy wyłącznie z takiej perspektywy, z jakiej myślimy o pakowaniu się przed wyprawą: być może dzisiaj na Maderze jest piętnaście stopni i ulewa, ale przecież to nie powód, żeby pakować więcej puchu niż lekkich tkanin. prawda? Oczywiście zapłacisz za to pewną cenę: nikt, kto spotyka cię pierwszy raz, nie będzie wiedział, że od dwóch lat codziennie nosisz inny krawat (chyba, że założysz o tym blog). Jest to jednak cena stosunkowo niska, zresztą – jaka by nie była, jest do zapłacenia i już. Bądź mężczyzną i pogódź się z tym.

Ta konieczność dłuższej ekspozycji ludzi na twój popisowy wygląd sprawia, że jest on niezwykle przydatny w wypadku osób występujących publicznie, ale też takich, które opierają swoje powodzenie w interesach i nie tylko na marketingu swojej osoby. I to jest druga pułapka: jeśli źle wybierzesz, będziesz wyglądał jak komiwojażer, świadek Jehowy albo ćwok od motywacji, taki co to wie więcej o życiu, bo ma jakąś nieuleczalną chorobę. Pomyśl dwa razy o zawsze tym samym kolorze krawata czy znaczku w klapie marynarki.

Nawet w najprostszym i najskuteczniejszym znaku rozpoznawczym czają się pułapki. Fot. TVN 24

Wreszcie: nawet najlepiej „spozycjonowany” charakterystyczny element ubioru daje ogromne pole do poniesienia spektakularnych porażek. Mało jest w Polsce postaci o tak rozpoznawalnym stylu, jak Tomasz Stańko. I mało jest tak rozpoznawalnych cech jego stylu, jak kapelusz. Kapelusz to w ogóle doskonały pomysł na wyróżniający się ciuch: jest rzadki na ulicy, nie stał się jeszcze archaiczny, a tzw. klasyczna elegancja przypisuje mu niezwykle ważną rolę. Tu czai się niebezpieczeństwo dla Stańki, który na pewno wie, że dżentelmen nie wychodzi z domu bez nakrycia głowy, ale cóż ma zrobić, by zachować swój signature look w telewizyjnym studiu, gdzie dobrze wychowany człowiek czapkę jednak zdejmuje?

Kiedy ostatnio go widziałem, nie zrobił nic – został w kapeluszu, wyglądając przy tym głupio i okazując brak szacunku wobec rozmówców. Chociaż nie jestem fanem rygorystycznych nakazów klasycznej elegancji, takie widoki budzą jednak mój niesmak.

Na pocieszenie: posiadanie wyglądu-podpisu jest właściwie niezależne od tego, jaki styl przyjąłeś (lub przyjęło ci się), dlatego możesz pozostać Jamesem Deanem, jeśli sobie życzysz. Pamiętaj oczywiście, że te próby w 99 proc. przypadków kończą się źle, o czym dobitnie świadczy katalog gwiazd rocka. Jeśli jednak dorosła garderoba wcale ci się nie marzy albo podchodzisz do niej jak pies do jeża, pomyśl o przykładzie Freda Hughesa, o którym Bernhard Roetzel pisze nawet jego dżinsy Levi’s 501 wyglądały jakby były poddane przeróbce na Savile Row – szwy były proste, a na udach spodnie były idealnie dopasowane, co może było skutkiem codziennego prania oraz prasowania. Fred jako pierwszy założył dżinsy łącznie z marynarką. Jednak – kiedy Andy [Warhol] zaadaptował to połączenie jako swój styl, został on nazwany stylem Andy’ego Warhola.

Przykład Hughesa jest zresztą pożyteczny, ale to przykład Warhola – wręcz budujący. Bo kraść styl też trzeba się nauczyć, a któż może być lepszym nauczycielem, niż człowiek, który ukradł jeden z najważniejszych stylów malarstwa XX wieku – pop art – i przemycił za ocean w puszce po zupie Campbell’s?

Ja kradł na razie nadmiernie nie będę. Nie chodzi tu o wrodzoną uczciwość albo rozterki moralne, po prostu uważam, że kradzież tylko wtedy ma sens, kiedy naprawdę jest co i komu ukraść. Jeśli ukradniesz dwadzieścia patyków, staniesz się tylko żałosnym drobnym złodziejaszkiem, zresztą zapewne osadzonym. Jeśli potrafisz ukraść dwadzieścia milionów, niedogodność niemożności odwiedzenia krajów mających z Polską umowę o ekstradycję wydaje się niewielka, a emerytura w ciepłych krajach – kusząca. Dlatego ciągle czekam; a nuż spotkam kogoś, kogo w ogóle warto okradać?

Jedną z najsławniejszych białych koszul świata jest ta, w której rozstrzelano cesarza Meksyku Maksymiliana. Fot. François Aubert 1867, więcej np. tutaj

Moje samodzielne próby na razie kończyły się tak, jak często bywa w takich wypadkach: nawet nie spektakularną porażką, ale powolnym rozkładem. Najbardziej heroiczna – w zamierzeniu – była myśl, by park koszul wymieniać powoli na wyłącznie białe. Biała koszula – wiadomo! Ekstraklasa i Symbol. Nie da się nie dopasować do reszty ubrania (najwyżej białe spodnie mogą być problemem), bez względu na styl, okazję, konwencję – musi grać. Podobno nie pasuje do pewnych typów karnacji, ale jeśli musisz założyć koszulę do fraka czy smokingu, nikt cię i tak o cerę nie pyta, więc uznajmy to za jakieś monstrualne – przynajmniej z perspektywy męskiej elegancji – bzdury. Do tego białe koszule nawet w Polsce zawsze są w sprzedaży, a kiedy masz ich kilkadziesiąt, na plan pierwszy wychodzą inne ważne i ciekawe detale, zamiast wzoru na tkaninie. Plan był więc idealny.

A wyszło – jak zawsze. Miałem w liceum dziewczynę, której babcia opowiadała mi partyzancką historię swojego męża, z Drugiej Światowej, oczywiście. Chłopaki jak dęby, wszystko roczniki z trzeciej dekady wieku, uradzili że pójdą do lasu. Uniesione patriotycznym wzruszeniem kobiety uściskały ich serdecznie (a może i coś więcej, o ile w tych czasach ludzie w ogóle uprawiali seks), zrobiły im wałówkę na drogę i długo patrzyły w dal, kiedy ich młodzi bohaterowie znikali za ścianą drzew. A chłopcy szli cały dzień, zjedli kanapki, znowu zgłodnieli i stwierdzili, że taką partyzantkę to oni pieprzą – na głodniaka wojować się nie da. Wrócili więc do wsi i tak się pod pierzyną skończyła ich przygoda partyzancka.

Taki był i mój heroizm gładkiej białej koszuli: zobaczyłem ładny prażek i żal mi się zrobiło, by go nie mieć. Może następnym razem wykażę więcej odwagi.

O roli przypadku

Jedna mała czerwona kropka potrafi nadać sensu całemu zestawowi garderoby. Przekonał się o tym nasz wierny czytelnik pan Tomasz

– Ależ jest, motyla noga, sartorialnie – mówiliśmy sobie często w miniony weekend. Mówiliśmy motyla noga, bo przecież dżentelmen nie przeklina, a sartorialnie mówiliśmy, bo słowa tego dojmująco brak w polszczyźnie. A jak brak, to trzeba je sprowadzić; nie takie rzeczy już się importowało.

A było zaiste sartorialnie. Nocowanie kolegów (i nocowanie u kolegów) coraz częściej zakłada w moim przypadku elementy degustacji wykwintnych trunków i macania po krawatach oraz wspólnego porannego prasowania koszul przy orzeźwiającej mieszance proszków na ból głowy i red bulla. Ten konkretny kolega, jak już wiecie z poprzedniego odcinka naszej sartorialnej epopei, jest lepszy w degustacji, niż ja w prasowaniu, więc cały weekend upłynął pod znakiem raczej praw niż obowiązków dżentelmena.

Sobota jednak przepełniona była pracą. Wyszliśmy na przystanek dość wcześnie, radzi, że słońce nie dokucza nadmiernie naszym przekrwionym oczom, i wtedy stało się TO. – Zapomniałem poszetki! – wykrzyknął mój gość, wyraźnie zdjęty przerażeniem, które doskonale rozumiem.

MAŁA czerwona kropka, ta na poszetce, przekonuje mnie, że sensem elegancji jest dyskrecja. Nie wiedział o tym autor DUŻEJ czerwonej kropki i całego solidnie kiczowatego wystroju baru Pies czy Suka

To trzeci akt historii, do której aktu pierwszego chciałbym teraz P.T. Czytelników zabrać. Jakiś czas temu (nie było jeszcze Smaku Nabytego) nosiłem się z zamiarem napisania pół-żartem felietonu o tym, że skoro to, co w założeniu niewidoczne dla innych, najlepiej świadczy o elegancji, to wszystkie ozdoby powinniśmy nosić w ukryciu. W dobrym trzyczęściowym garniturze pokrycie pleców kamizelki jest z tego samego podszewkowego materiału, co podszewka marynarki; szelki są zawsze jedwabne; guziki na mankietach marynarki wreszcie muszą być rozpinane, ale zawsze zapięte. Po co te zasady, skoro inne mówią, że szelek ani podszewki kamizelki nie należy pokazywać? Ano dlatego – argumentuje konserwa – że dżentelmen ma zasady. „Katolik zostawia po sobie czysty kibel, nawet jak nikt go nie obserwuje” – ten cytat z Wojciecha Cejrowskiego ucieszył ostatnio niezwykle jednego z moich przyjaciół.

Logiczną konsekwencją tego jest – argumentowałbym, gdyby tekst powstał – że takie rzeczy jak poszetka należy zawsze nosić w ukryciu. Przyszło mi to do głowy, bo niektóre kieszonki piersiowe garniturów są tak duże, że zwykła, mała jedwabna chusteczka zwyczajnie w nich ginie, a już zupełnie nie daje tak miłego efektu lekkiego wypchnięcia kieszonki. Zatem… gdyby tak wypełnić czymś brustaszę, zanim wsadzimy do niej poszetkę? A co nadaje się do tego lepiej, niż… druga poszetka? Tak oto doszedłem do wyznacznika najwyższego diapazonu elegancji: dwuposzetkowania. Ma ono same zalety: po pierwsze, posiadanie dwóch poszetek w jednej kieszonce jest tak obciachowe, że w życiu nie przyznasz się do niego nikomu, uzyskując dzięki temu maksimum niewysłowionej elegancji. Po drugie – możesz wyjąć poszetkę i wciąż mieć poszetkę, co nie działa np. w przypadku ciastek, a czyni cię eleganckim nawet w czasie ocierania potu z czoła. A po trzecie, poszetka wreszcie dobrze się układa. Bardzo mi się ten koncept spodobał i rozważałem porobienie sobie z niego śmichów-chichów, aż wreszcie…

ANTRAKT

Akt drugi rozgrywa się w dniu wydarzeń, zaledwie kilkadziesiąt minut przed feralną konstatacją na przystanku tramwajowym. Ubieram się – jak zwykle, mimo wszystkich przygotowań, w pośpiechu. Wybieram poszetkę, wrzucam ją na szybko do kieszonki (umiejętność zrobienia tego bezwzrokowo, w pięć sekund, jest ważniejsza niż jakiekolwiek maniery składania czy drapowania) i odkrywam, że w środku leży już, schowana, wcześniejsza – błękitna z czerwonym brzegiem. Obie lniane, bo jakoś tylko te ostatnio mi podchodzą. – A niech zostanie – myślę sobie i wychodzimy z Tomkiem na rześki wiosenny poranek.

To był bardzo krótki akt, więc zdążymy dokończyć jeszcze trzeci, zanim zgromadzonym na widowni dystyngowanym damom znowu zachce się siku. Zwłaszcza, że zapewne domyślacie się finału. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy sprawdzać, czy nie mam aby zapasowej poszetki, ale w kwadrans nawet ja nie zdołam zapomnieć (a mam niezwykłe predyspozycje do niezauważania otoczenia), że w mojej kieszonce znajdują się dwie. Poszetka, która została z poprzedniego dnia, była dokładnie w odcieniu koszuli Tomka, a że jechaliśmy akurat na spotkanie subkultury internetowych szarmantów, dżentelmeńska przysługa rent-a-hankerchief była jedynym ratunkiem przed powrotem do domu po brakujące akcesorium.

Nie bloguję tej historii, żeby pochwalić się, jakim jestem wizjonerskim stylistą i troskliwym misiem (choć jestem, nawiasem mówiąc). Bloguję ją dlatego, że przez cały sartorialny dzień intensywnie czerwona kropka przyciągnęła masę spojrzeń i, z tego, co słyszałem, wzbudziła wiele uznania w koleżeńskich kręgach poszetkujących, a już na pewno, była najlepszym ukoronowaniem szaro-granatowego stroju, jaki można sobie wyobrazić. Bez kolorowych skapretek, srebrnych sygnetów, dewizek i spinek do krawata, w pojedynkę zdziałała cuda. Nie jest to niczyim dokonaniem, ale świadczy o wielkiej, niemożliwej wręcz do przecenienia roli przypadku i to przypadku z prawdziwego zdarzenia, nie odtwarzanego, nawet nie sprowokowanego. Dobrze czasem wiązać krawat w łazience restauracji tuż przed ważnym spotkaniem, dobrze – czasem! – nie ocenić stanu garnituru w przeddzień istotnej rozmowy. Guzik przyszyty naprędce nitką o kontrastowym kolorze (bo innej nie było w hotelowym igielniku) potrafi lepiej zadziałać na strój, niż jakiekolwiek dopasowywanie kolorów wzornikami pantone’a.

O pierwszych wrażeniach

Bądź ostrożny przy stwarzaniu pierwszego wrażenia. Możesz je wywrzeć tylko raz

Stało się. Przegrałem jedną z bitew wielkiej stylistycznej kampanii, poległem na najprostszej pułapce: „co pan taki elegancki”, z ust rozmówczyni na spotkaniu, nazwijmy to w uproszczeniu, biznesowym. Ale przyznaję się bez bicia – dałem się podejść jak uczniak. Poprzednie spotkanie, pierwsze w serii, zaplanowałem na dzień, kiedy byłem umówiony na wywiad. A razem z wywiadem – zdjęcie rozmówcy. Więc – na ramię kilkukilowa torba ze sprzętem fotograficznym. Bóg raczy wiedzieć, czy przyjdzie klęknąć, czy gdzieś się wspiąć, wpakować łapy w jakąś dziurę albo wczołgać pod mebel – czego się nie robi dla dobrego ujęcia. A zatem – dżinsy. A jak dżinsy, to bez krawata. I sweterek zamiast marynarki – żadna konstrukcja, czy szyta, czy klejona, nie wytrzyma na dłuższą metę katowania torbą na ramię z kilogramami obiektywów. To od lat źródło moich kompromisów stylistycznych.

Koszula pod swetrem, dobrze dopasowane ciemne dżinsy (w kroju chinos) i zamszowe buty na naprawdę ładnym kopycie. Niby – całkiem estetycznie, skoro wszystko we właściwym rozmiarze i blisko figury; nie ma się czego wstydzić. A dzisiaj – zaledwie – koszula w kratkę, jedwabny krawat knit w kolorze lilaróż i szara marynarka sportowa z ekstrawagancką jedwabną poszetką drukowaną w fioletowo-różowy paisley. Mocno kontrastujące granatowe spodnie. Do warzywniaka może tak nie wychodzę, ale już do centrum handlowego – jasne. Wszędzie, gdzie nie jadę przerzucać węgla albo… nosić torby z aparatem.

Morał tej historii następuje szybciej, niż zazwyczaj: nigdy nie waż się niedoceniać pierwszego wrażenia – możesz je zrobić tylko raz. NIE MA takiej sytuacji, która usprawiedliwiałaby pobłażanie sobie w kwestii ubioru. Tym, którzy już cię znają, nie musisz się tłumaczyć. Oni wiedza, że zawsze jesteś elegancki i pod krawatem, a jeśli akurat nie jesteś pod krawatem i elegancki – patrz punkt pierwszy. Ale jeśli ktoś zobaczy cię po raz pierwszy w tym dołku bycia underdressed, może ci nie uwierzyć już nigdy.

Konsekwencje praktyczne są zaś takie: bez krawata – najdalej do warzywniaka. Elegancka piżama i szlafrok są równie konieczne, jak garnitur wizytowy – żeby znajomi, którzy wpadną na śniadanie nieco za wcześnie, nie złapali cię nigdy z opuszczoną gardą. I strój domowy – oczywiście trzeba go mieć, żebyś nie musiał rozwalać się w ulubionym fotelu w ulubionych spodniach z kantem. Ale zadbaj, żeby nie składał się z bawełnianego dresu i tiszerta z napisem „Seks instruktor – pierwsza lekcja gratis”. Ostatecznie jeśli jesteś lub zamierzasz dotrzeć na parnas elegancji gdzie człowiek czuje się komfortowo,  kiedy  jest dobrze, a nie wygodnie, ubrany – elegancka podomka i rzeczy do włożenia na siebie „na już” będą podstawą domowego relaksu.

Co prowadzi do obserwacji natury jeszcze bardziej ogólnej. Przeglądam czasami z nudów literaturę poradnikową dla przyszłych „ludzi sukcesu”. Tego typu książki, sprzedawane zazwyczaj przez cwaniaków ludziom smutno naiwnym, są zaprzeczeniem prawdziwej literatury dotyczącej savoir vivre’u (która interesuje mnie w nie mniejszym stopniu). W którejś z tych ponurych, „skazanych na sukces” książeczek z cyklu „jak zostać człowiekiem sukcesu w weekend”, przeczytałem zasadę: człowiek sukcesu nigdy nie oddziela życia prywatnego od zawodowego networkingu. Co, mimo wszystkiego złego, co sądzę o tego typu literaturze i serwowanych przez nią zasadach, jest zasadniczo prawdą. Jeśli pracujesz w korpie i oddzielasz grubą kreską kontakty zawodowe od prywatnych, dla tych pierwszych masz marynarkę i krawat, a dla drugich – tiszert reklamowy i wystrzępione dżinsy… cóż, widocznie korp ma w tobie wielkiego fana sprzedawanego przez siebie lajfstajlu.

Co się tyczy mnie, raz w życiu dostałem pracę zgodnie z „procedurami”, zatrudniony przez nieznajomego pracodawcę na podstawie przesłanej cefałki. Była to pod względem warunków zatrudnienia najgorsza praca, jaką miałem okazję wykonywać. Wszystko, co w moim życiu zawodowym lepsze – a ostatecznie mam przecież jakieś życie zawodowe – przychodziło i będzie mam nadzieję przychodzić dalej ze strony osób, których w życiu nie określiłbym jako „rokujące”. Część z nich to po prostu przyjaciele – dla nich oczywiście jestem piękny i młody nawet blady jak ściana na apokaliptycznym kacu. Ale ta część – znajomi znajomych, kontrahenci kontrahentów, ludzie, którzy zwracają się po radę do tych, do których i ja się po nią zwracam – to jest sól tego ziemskiego biznesu. Większość z nich nie wie, że potajemnie interesujesz się ciuszkami, czytasz blogi modowe i wzdychasz nocami do drogich krawatów. Jak cię widzą, tak cię piszą, i to właśnie zrobienie na nich tego pierwszego dobrego wrażenia jest kluczowe. Ja zaliczyłem ostatnio wpadkę i na pewno wyciągnę właściwe wnioski.

PS. Po wielu próbach znalezienia odpowiedniej ilustracji do tego tematu, zdecydowałem się wrzucić po prostu pierwszą fajną rzecz, która przyjdzie mi do głowy i rzeczą tą jest jeden z odjechanych portretów Hitchcocka. Gdyby ktoś miał ciekawy pomysł na połączenie ilustracji z tematem, chętnie wysłucham. Ja nie mam – każda kreatywność ma swoje granice.

Chrupka koszula w 9 krokach

Szukam po internecie zdjęć prasujących mężczyzn. Łatwo nie jest, ale i tak wierzę, że prasowanie koszuli to czysto męskie zajęcie

[simple_series title=”To jest tekst z trylogii koszulniczej”]

Na zakończenie koszulniczej trylogii kilka uwag dotyczących prasowania, które mogą się przydać. Nie moja rzecz omawiać temat bardzo szczegółowo, bo w gruncie rzeczy nie ma o czym gadać. Warto tylko wspomnieć, że:

1. Jeśli prasujesz tylko jedną, góra dwie koszule na najbliższy dzień-dwa, nie zwiędnie ci ręka ani korona z głowy nie spadnie. Oczywiście, można poprosić o to kobietę, ale jej motywacją będzie albo „żeby już mieć z głowy”, albo „żeby wyglądał w tym sexy”. Twoją motywacją jest zaś: „żeby koszula była wyprasowana jak należy” i to jest podejście jedynie słuszne, eleganckie, idealistycznie i absolutnie niezrozumiałe dla kobiet.

2. Prasowanie koszuli da się idealnie pogodzić z różnymi innymi trudnymi obowiązkami, takimi jak oglądanie ulubionego serialu (jeśli są to Mad Men albo Boardwalk Empire, może wystapić efekt synergii), Poważne Rozmowy o Życiu („Mógłbyś wreszcie spojrzeć na mnie a nie na tę pieprzoną koszulę!?”) albo picie wina z przyjaciółmi („Widzisz, on to sobie sam prasuje koszulę i to jak dokładnie!” – które to zdanie wyjaśnia, dlaczego mam znacznie więcej koleżanek niż kolegów).

W mojej skromnej opinii prasowanie koszuli w ogóle nie podpada pod pojęcie sprezzatury. Doktor House nosi zawsze taką wymymłaną i byłby bez tego niewiarygodną postacią, ale tak poza tym wszyscy wiedzą, że uprasowane koszule skądś się biorą (mogą się brać z pralni, ale dla rzeczy lepiej, jeśli będą często prane w pralce, a nie chemicznie) i znacznie wygodniej jest uczynić z prasowania swój znak rozpoznawczy, niż wygładzać poły koszuli pokątnie, w ukryciu przed światem.

Czasem myślę też, że tylko dzięki temu, że gdzieś skanalizowałem swoje pedantyczne zapędy, nie eksplodowały one we mnie w postaci jakiejś nerwicy natręctw i nie muszę teraz dosikiwać do siedmiu, jak pewien znany bohater filmowy. Pedantyzm w prasowaniu koszuli w ogóle odwala dwie trzecie roboty, a pozostałą jedną trzecią załatwią internetowe tutoriale. Tutaj tylko podsumowanie tego, co znajduje się w nie każdym z nich.

1. Większość bawełnianych koszul nie spali się od tego, że ustawisz temperaturę na **** (Len). Jednak może to prowadzić do brzydkiego wyświecania się materiału. Ustaw dobrze grzejące żelazko na „niecałą” bawełnę, czyli trochę przed ***. Dużo roboty ci to nie przysporzy.

2. Suchą koszulę można spryskać spryskiwaczem przed prasowaniem, a później, na czas rozgrzewania żelazka, włożyć zwiniętą do torebki foliowej, żeby wilgoć rozeszła się równomiernie. Można też prasować jeszcze wilgotną (lekko!) po praniu.

3. Kołnierzyk prasuj jako pierwszy i na lewej stronie. Wzdłuż brzegów kołnierzyka mogą się robić zaprasowane zmarszczki. Jeśli będziesz je miał od dołu, zobaczą je tylko świadkowie wiązania krawata. Bo oczywiście wiesz, że wyjście z domu z postawionym kołnierzykiem grozi reputacją powiatowego macho, prawda?

4. Do prasowania karczku naciągamy koszulę głęboko na zaokrągloną część deski. W sprzedaży są specjalne deski z zaokrągleniem tylko od jednej strony, jeśli taką wolisz. W ogóle narzędzi i gadżetów do prasowania jest tyle, że wystarczy ich by nadać jakiejś godności temu skądinąd mało pasjonującemu zajęciu. Niektórych z nich próbowałem, innych nie, ale prawda jest taka, że szkoda życia na roztrząsanie różnych możliwości doprowadzania koszuli do właściwego stanu.

5. Kanty w rękawach są, moim zdaniem, nieobowiązkowe, ale i niezabronione. Spór o wyższość jednego rozwiązania nad drugim jest przyjemny, ale przystępuj do niego tylko w koszuli wyprasowanej według preferowanej metody. Ostatecznie argumenty żadnej ze stron nie są się w stanie wznieść zbyt wysoko ponad „bo tak”, więc jeśli jesteś nerwowy, żuj korzeń kozłka lekarskiego w trakcie dyskusji, bo nie masz szans jej wygrać. Ja nigdy nie odmawiam sobie kantów. Podkreślają chrupkość odprasowanej koszuli i wkurzają bezkantowców.

6. Mankiety prasujemy jak kołnierzyki, zwracając uwagę na fałdki w miejscu, gdzie wnikają w nie rękawy. Fałdki są potrzebne, żeby zmniejszyć obwód rękawa do obwodu mankietu i warto zaprasować je ładnie, bo tam naprawdę akurat widać.

7. Przed prasowaniem pół i pleców, zapnij ostatni guzik pod kołnierzykiem. Łatwiej wtedy ułożyć koszulę prosto i nie zamiatać czystym mankietem po ziemi. Jeśli prasujesz koszulę z kontrfałdami (czyli tzw. classic fit, o czym wspominam w poprzednim poście), raczej nie zaprasowuj fałd na blachę. Staraj się raczej, na ile to możliwe, wyprasować jak najwięcej materiału i pozwolić fałdce ułożyć się samej.

8. Po wyprasowaniu koszula trafia na wieszak w celu ostygnięcia. Jeden fałszywy ruch i całe prasowanie trzeba będzie komisyjnie unieważniać. Najlepiej oczywiście żeby stygła przez całą noc (o czym piszę w jednym z poprzednich postów).

9. Żeby kołnierzyk ładnie się układał, możesz zaprasować kant w miejscu, w którym ma się łamać. Najlepiej robić to tylko pośrodku kołnierzyka, czyli z tyłu szyi – dzięki temu jego łamanie z przodu będzie wyglądało naturalnie. Ten sam manewr stosujemy w wypadku mankietów na spinki.

Zakończę tutaj, opierając się pokusie wymyślania dziesiątego punktu i nawiązywania tytułem do Dekalogu. To nie dekalog. W ogóle wszystko, o czym tu piszę, to nie dekalog, to raczej proponowana interpretacja przepisów wykonawczych do prawa, które istnieje, ale o którym się nie pisze, bo, jak śpiewał Kaczmarski, mądremu to na nic – głupi nie uwierzy. Pamiętaj o tym, kiedy będziesz próbował spierać się na śmierć i życie o kanty na mankiecie. Albo, kiedy odmówisz komuś bycia mężczyzną, bo chodzi po mieście z postawionym kołnierzykiem koszuli.