Niektóre mają pół wieku i wciąż można je kupić. Klasyczne i czysto męskie perfumy żyją w cieniu współczesnych obupłciowych kompozycji.
Żaden inny element męskiej garderoby nie wpisał się tak mocno w kulturę unisex, jak perfumy. Wizerunek trafia do nas przez rozum, mamy czas, choćby podświadomie, przeanalizować go. Dlatego wciąż nie wymiera ostatecznie grupa mężczyzn, którzy trendowi unisex mniej lub bardziej się opierają, stawiając na wizerunek jednoznacznie męski. Tymczasem projektanci, którzy serwują nam swoje kompozycje perfum, stawiają bardzo powszechnie na bezpłciowe nuty cytrusowe, łagodne, nawet słodkawe i niektóre z nich nazywają „Men”, jakby obowiązkiem mężczyzny było pachnieć kwiatkami i świeżością kostki toaletowej.
Zapach, podobnie jak smak, uderza bezpośrednio w nasze odczucia estetyczne, atakuje pola skojarzeń, wyobrażenia. Pamiętacie magdalenkę Prousta? Dlatego, poza wyraźnymi anty-magdalenkami, perfumy podobają nam się prawie zawsze, bo po prostu pięknie pachną. Kto by miał tyle życia, żeby uczyć się nut głowy, serca i bazy, a później rozkładać je na czynniki pierwsze? Moje początkowe fascynacje perfumami to L’Eau par Kenzo, czyli kosz cytrusów i Givenchy Irresistible, pierwsze, zielono-czarne.
Dzisiaj jestem im – częściowo – wierny i patrzę z niepokojem na ubywanie błękitnego płynu z kolejnego flakonu. Ale Kenzo to włoski warzywniak, a ja, mimo, że oczywiście jestem miłośnikiem śródziemnomorskich klimatów, chciałbym się jednak kojarzyć z czymś nieco innym. Ciężkie drzewne i ziołowe nuty Givenchy, których kontynuację znalazłem ostatnio w Dsquared Silver Wind Wood, mają dalej wiele uroku, zwłaszcza że to zapach, w którym bardzo mnie lubi moja żona, co – szczęśliwy, kto nie wie – na pewnym etapie życia ma swoje zalety. Ale zapach lasu w wydaniu wylansowanych projektantów to jednak coś jak Land Rover Defender przerobiony na limuzynę (mówiłem, że zapachy przenoszą od razu do dzikiego świata pozarozumowych wyobrażeń?), a życie w mieście wymaga innych nut.
Jakich? Na pewno mydlarnianych, bo oznaczają mężczyznę zadbanego, ale nie przesadnie przywiązującemgo wagę do maskowania swojej naturalności. Zapach mydła czy kremu do golenia, jak kurze łapki wokół oczu, podkreśli dostojną, niedbałą naturalność. A na wierzch, czego dusza zapragnie: kawa, wódka, koniak, tytoń, a dla odważnych – może opium?
Poszukiwania rozpocząłem w sieciowych perfumeriach. Trudno w nich oczywiście o „butikowe” zapachy, które na pewno byłyby bardziej charakterystyczne i niepowtarzalne, może także lepsze jakościowo. Ale sieciówki to dobre miejsce na start, a może wyniki kwerendy przydadzą się jeszcze w ogniu przedświątecznych zakupów.
Pierwszym bodźcem do poszukiwań była rozmowa na perfumiarski temat z przyjacielem, którego skóra epatowała mnie w międzyczasie Chanel Egoiste, zapachem zaiste spełniającym kryteria męskości (rozmawialiśmy m.in. o świetnej reklamie tego pachnidła). Jednak wypuszczone na rynek już ponad dwadzieścia lat temu perfumy w którymś momencie tak obezwładniają zapachem tytoniu, że nieomal budziłyby we mnie – palącym sporadycznie – poczucie winy. Tytoń, którego szukałem w perfumach, znalazł mnie sam i od razu znokautował. Co prawda marka Egoiste znana jest też w bardziej popularnym, nowoczesnym i wygładzonym wydaniu Platinum, zapachu bardzo ciekawym, ale… no właśnie, popularnym, nowoczesnym i wygładzonym. Świetnie uzupełniałby smoking na balu, gdzie żaden mężczyzna nie próbuje narzucić swojego ja innym, jednak dla potrzeb codziennego życia towarzyskiego i uczuciowego wydaje mi się zbyt mało partykularny.
Drugi trop to nowe perfumy Carolina Herrera 212 Vip Men. Narobiły mi wielkiego smaku mową o wódce, kawiorze, skórze i drzewie. Skojarzenia tych zapachów, zwłaszcza rosyjskobrzmiących nut wódki i kawioru, w opracowaniu zachodnich perfumiarzy, zdawały mi się mieć potencjał wyrażania czegoś nieuchwytnego w kondycji polskiego mężczyzny (znacie tę anegdotkę o Francuzie, który leciał do Moskwy i Rosjaninie, który podróżował do Paryża? Obaj mieli międzylądowanie w Warszawie. „Moskwa!” wykrzyknął urzeczony Francuz – „Paryż!”, zachwycił się Rosjanin). Niestety, po jednej próbie muszę powiedzieć, że marketing wyprzedził produkt, choć może kiedyś dam mu drugą szansę.
Tymczasem są ważniejsze sprawy. Otóż nawet na półkach perfumerii w zwykłych centrach handlowych (w przeciwieństwie do butików dla wtajemniczonych) można trafić staromodne, urzekające męskie „mydlarnie” w dawnych i nowych wydaniach. Na krótką listę zakwalifikowanych do kolejnego etapu postępowania dostał się więc klasyczny zapach Armaniego, właściwie bez tytułu (Armani Pour Homme), opracowany bodaj w połowie lat osiemdziesiątych. Jednak chyba pod względem klasyki przewyższają go zapachy ze stajni Chanel: Pour Monsieur i Antaeus. Ten pierwszy zobaczył światło dzienne już w 1955 roku, jest więc najstarszy z ankietowanych. Do czasu premiery Antaeusa, która miała miejsce na początku lat 80., był to jedyny męski zapach Chanel i chyba rozumiem dlaczego: kardamon, cedr, wetiwer i kilka innych nut w tym przeciekawym pachnidle to wszystko, czego potrzeba mężczyźnie. Pour Monsieur jest zdecydowanie niedzisiejszy, w najlepszym tego słowa znaczeniu. To samo można powiedzieć o drugich perfumach Chanel, ale one wydały mi się zbyt narzucające.
Dla porzadku, na końcu sprawdziłem, jak rzecz ma się dzisiaj. Kontynuatorem klasyki jest linia Toma Forda, który swoim filmem Samotny mężczyzna udowodnił, że klasyczną elegancję traktuje poważnie i z nostalgią. Najbezpieczniejsze są perfumy, które sygnował wyłącznie nazwiskiem (Tom Ford), choć zdjęcie, które je reklamuje, zdaje się twierdzić co innego. Tom Ford Grey Vetiver to bardzo ciekawy, klasyczny zapach, który – podobnie jak wcześniej Egoiste – sprawił mi niemałą niespodziankę, kiedy po kilku godzinach poczułem wyraźny… smar. Podobno Grey Vetiver to nowoczesny zapach, niewątpliwie nie jest jednak unisex. Jak by jednak nie było, kiedy zamierzasz oczarować nim kogoś, z kim jesteś umówiony, upewnij się, że jest to osoba punktualna. Jeśli spóźni się o godzinę na właściwe, ciężkie męskie nuty, zastanie na miejscu spotkania spracowanego mechanika. Aha, Tom Ford robi jeszcze perfumy o nazwie Extreme, która wydaje mi się dobrana równie idealnie, jak słowo Irresistible do perfum, którym nie może się oprzeć moja żona. Jest zatem zbyt ekstremalna. Perfuma, nie żona.
Na koniec kilka ogólnikowych zastrzeżeń: po pierwsze – wierzę w to, że istnieje grupa ludzi, którzy potrafią rozmawiać we wspólnym języku o zapachach czy smakach, można i warto się tego języka uczyć, ale – póki co – lepiej nie ode mnie. Po drugie – to co na mnie albo na kimś, kogo znam pachnie w konkretny sposób, może i będzie pachnieć inaczej na tobie. W Egoiście tytoń jest – to fakt potwierdzony przez wszystkich. Ale być może stwierdzenie, że pachnie się nimi jak kryształowa popielnica, to jakaś moja osobista psychodrama? Tak czy inaczej ten zapach na pewno warto sprawdzić. A po trzecie – zapachy znanych marek, które można znaleźć w perfumeriach w centrach handlowych, do tego w Polsce (nieniachalnie dopieszczanej przez luksusowe marki), to naprawdę dopiero wierzchołek góry lodowej. I chociaż mam swoich faworytów w poszukiwaniu zapachu dla dorosłego mężczyzny, to gdzieś tam jest życie, którego jeszcze nie wiodę. Nie poddaję się więc, a na razie zostaję przy Armanim i dwóch najstarszych Chanelach. Jako jedyne wyróżniały się z wielu próbek po dobie leżakowania, a w świecie zapachów oznacza to, że są niemal nieprzemijające. Jak stary dobry styl.