Z cyklu „miało być inaczej”: obiecywałem sobie ciekawe pijaństwo, a poprzestałem na kilku łykach
[simple_series title=”Urlop w niezłym stylu”]
Dla takich dni jak ten warto w ogóle ruszać się z domu. Jednym z moich założeń wyjazdowych (no dobra, przyznaję, że wymyśliłem to dopiero w trasie) było odwiedzić którąś z chorwackich winnic. Udało mi się na szczęście, choć na pełną relację przyjdzie jeszcze czas; ten materiał wymaga ode mnie nieco więcej uwagi. Obiecuję ją w kilka dni po powrocie, o ile inne wydarzenia sartorialnej Warszawy nie odsuną jego publikacji o tydzień czy dwa.
Sasza Senjković z miejscowości Dračevica na wyspie Brač ugościł nas godnie i oprowadził po całej winiarni, którą prowadzi. W głąb najwyższej wyspy kraju (na powierzchni 360 km kw. teren wznosi się z poziomu morza na wysokość ponad 700 metrów!) dojechaliśmy niestety samochodami, co znacznie utrudniło degustację. Serpentyny po drodze były naprawdę niebezpieczne, więc ledwo maczałem wargi w kolejnych winach, które nalewał.
Jednym z nich był właśnie prošek. Nazwa ta (š czyta się po swojsku, jak sz) brzmi w naszych uszach śmiesznie, ale to dobrze, bo ten rodzaj wina kojarzyć się powinien z radością i zabawą. Prošek to słodkie białe wino o wysokiej zawartości alkoholu. W winnicy Dračevica nie produkuje się go, a jedynie robi na własny użytek – i do częstowania gości.
Jeśli chodzi o odmianę winnego krzewu, dalmatyński prošek to oczywiście weneckie prosecco. Ta część Bałkanów była pod panowaniem imperium św. Marka przez w zasadzie cały okres nowożytny – od początku XV wieku do czasu, kiedy Napoleon pozamiatał po epoce przednowoczesnej. Potem przyszli Austriacy. Wenecjanie (skoro byli z Veneto, a niekoniecznie z Wenecji, to może jednak Weneci?) wprowadzili tu swoją administrację i architekturę, więc czemu nie mieliby wprowadzić wina?
Z tym, że na Półwyspie Apenińskim prosecco zmienia się w wino mniej (frizzante) lub bardziej (spumante) musujące, a w jego dalmatyńskiej odmianie żadne bąbelki nie drażnią podniebienia. Dojrzałe owoce są zbierane z krzewu, a następnie suszone na słońcu. Prošek to wino robione praktycznie z rodzynek. Jakie to ma konsekwencje – możecie sobie wyobrazić. Wino jest ciężkie, słodkie i stosunkowo mocne – bez problemu może mieć 16-17 proc. alkoholu. Naturalna słodycz winogron świetnie go maskuje, a wino pije się doskonale, zwłaszcza schłodzone, kiedy jego naturalna ulepkowatość zostaje nieco stłumiona przez niską temperaturę.
Po Napoleonie do Dalmacji przybyli Austriacy i przynieśli ze sobą, prócz architektonicznej secesji, modę na secesje narodowe. Praktycznie całe środkowo-wschodnioeuropejskie imperium było nią ogarnięte, ale na Bałkanach moda została świetnie przyjęta. O półwyspie mówiło się, że jest beczką prochu, na której siedzi świat. Beczka wybuchła, kiedy, słowami Jurija Andruchowycza, „W [tysiąc dziewięćset] czternastym roku zza Węgra zabito arcywęgierskiego austroksięcia”.
Bohaterem tej historii też jest beczka, ale nie prochu, a prošku. I to najstarsza beczka w całej winnicy w Dračevicy. Większość beczek jest sprzedawanych już po kilku użyciach, ale ta ma ponad 50 lat! Jest większa od typowych – ma chyba z trzysta litrów, podczas gdy normalna oak barrel liczy ich sobie 225.
Beczka prošku nie pamięta oczywiście C.K. Monarchii, ale na pewno pamięta Titę, i to długie dekady jego własnej drogi komunizmu. Choć spod spuchniętego szpuntu trochę się sączy, a na dnie jest pewnie ze trzydzieści centymetrów osadu (jak nie lepiej), co roku do beczki dolewane jest młode wino, bez wylewania z niej starego. Najstarsze wino w tym specyficznym kupażu ma 50 lat! Oczywiście z każdym kolejnym rokiem tego półwiecznego płynu ubywa, a na beczce pojawiają się kredowe napisy oznaczające kolejne roczniki, tak że zgodnie z zasadami nikt nie może nazwać prošku Senjkowiciów pięćdziesięcioletnim. Ale nuta rodzinnej tradycji zostaje w beczce – w tej chwili to pewnie raczej depozyt wiary, niż faktyczny alkohol.
W smaku jest mocny i wściekle słodki, jak miód pitny. Faktycznie smakuje rodzynkami i – nie wiem czemu – kojarzy mi się z kalifornijskimi. Wino nie bardzo w moim typie, więc bez tragedii odstawiłem je po kilku łykach. Dzieła pijaństwa dokonałem zaś wieczorem „kvalitnym” białym winem z litrowej zakręcanej butelki, które pijemy tu prawie co wieczór, pół na pół z gazowaną wodą mineralną. Co prawda Sasza Senjković słusznie twierdzi, że z jakością nie ma ono nic wspólnego, ale fakt, że wina z tej półki (litrowa butelka kosztuje równowartość 16-18 złotych) da się pić bez krzywienia, dobitnie świadczy o kulturze winiarskiej kraju. To jakby rewers medalu, który na awersie ma półwieczną beczkę, która nigdy nie staje się pusta.