Znane powiedzenie mówi, że woda nie wódka, dużo nie wypijesz
Chorwacka krew i wino
Zawodowy piłkarz z dnia na dzień staje się winemakerem? A dlaczego nie?
Saša Sejnković realizuje ten sam model życia, z którym już się kiedyś zetknąłem: w Poznaniu, w pracowni krawieckiej Krupy i Rzeszutki. Ten trzydziestolatek grał zawodowo w piłkę nożną w znanym klubie piłkarskim Hajduk Split. Znacie nazwisko Srny, piłkarza reprezentacji Chorwacji? Saša grał na jego pozycji, dosłownie grzał jego ławkę w klubie. – Był za dobry, by próbować go przebić – przyznaje Saša. Sam musiał poszukać innej drogi. I uświadomił sobie, że tą drogą jest przejęcie rodzinnego interesu winiarskiego. Osiadł na rodzinnej wyspie Brač.
Wina Dračevicy
Został winemakerem. Czyli kim? Winiarzem? Polszczyzna nie ma na to odpowiedniego słowa. Trudno jest też z tłumaczeniem angielskiego winery, choć niektórzy twierdzą, że dobrze brzmiałoby „winiarnia”. Cóż, dzisiejsza winiarnia to miejsce, gdzie pije się dużo wina niekoniecznie najlepszej jakości, w przeciwieństwie do wine baru, gdzie pije się mało, ale dobrze. Vineyard to oczywiście winnica, miejsce, gdzie uprawiana jest winorośl. Kiście po zebraniu trafiają właśnie do winery-winiarni, gdzie owoce stają się sokiem, sok – winem, a wino – produktem.
Nie wyciskałem z młodego Sejnkowicia historii jego życia. Jego angielski był płynny i podany w ładnej wymowie, ale jednak za słaby na długie godziny rozmów. Odwiedziliśmy go niemal niezapowiedziani, nie zdążył więc przygotować pełnej degustacji swoich win z odpowiednio dobranymi posiłkami. I dobrze – ktoś musiał wracać autem, żeby zdążyć na prom na kontynent. Nocleg na wyspie odpadał z różnych względów.
– Can we see the vineyard? – zapytałem na starcie.
– No, the vineyard is not here – odparł, co mnie trochę przeraziło. Podróż samochodem przez malowniczą serpentynę wąskiej dróżki była piękną przyjemnością, ale niekoniecznie dla degustacji sześciu łyków wina trzech gatunków. Na szczęście upewniłem się. Vineyard była daleko, ale staliśmy w drzwiach winery: cały proces produkcji wina oprócz samej uprawy winorośli był oto przed nami.
„Miejsce, w którym zatrzymał się czas” – piszą przewodniki praktycznie o wszystkim: pałacach, wyludnionych rynkach starych miast, kawiarniach fin de siecle’u. W winiarni w Dračevica na wyspie Brač czas kiedyś faktycznie się zatrzymał, ale po porzuceniu kariery piłkarskiej przez Sašę gwałtownie ruszył z miejsca.
Winnicę założył pradziadek byłego piłkarza, Bosso. Jego imię powinno się dziś kojarzyć z najlepszym i najdroższym winem z Dračevicy, wytrawnym czerwonym ze szczepu plavac mali, które spędziło łącznie ok. 14 miesięcy w czterech różnych dębowych beczkach: z dębu amerykańskiego, francuskiego, rosyjskiego i chorwackiego: amerykański jest bardziej karmelowy, waniliowy, francuski – jakby kawowy, gorzki. Plavac mali jest, by tak rzec, rdzennie chorwackim szczepem winorośli. Każdy szanujący się kraj winiarski ma charakterystyczny dla siebie szczep (np. kalifornijski zinfandel), a Chorwacja podobno ma ich dużo.
Hitem winnicy jest różowe wino o nazwie Spoža, również odnoszące się do rodzinnej historii. Jego etykieta nawiązuje do fotografii ślubnej córki Bosso, a spoza znaczy po chorwacku panna młoda. Na różowe wino wykorzystywany jest sok wyciśnięty do produkcji wina Bosso, a zatem – jak twierdzi Sasa – rose jest córką czerwonego wina tak, jak przedstawiona na etykiecie kobieta była córką założyciela winnicy.
Trzecim winem „jakościowym” w ofercie winiarni Dračevica jest Bročko Rič. Nieco tańsze dzięki krótszemu leżakowaniu i łagodniejsze – być może za sprawą dodatku szczepu merlot, jest rownież bardzo przyjemnym winem. Krótsze leżakowanie sprawia, że nie jest tak wyraźnie waniliowe (smak ten nadaje dąb amerykański), bardziej przebijają się czerwone owoce.
Dojrzewanie w trudnych warunkach
Który element układanki ma największy wpływ na jakość wina? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Na Bračy zobaczyliśmy na pewno winnicę, która ma szansę dawać niezwykłe trunki. W specjalnie zaaranżowanej sali degustacyjnej, która ma w sobie coś z muzeum, Saša pokazuje nam krzew winorośli w przezroczystym słoju – przekrój gleby, w której rosną krzewy.
Po raz kolejny potwierdza się stara prawda: charakter kształtuje się w walce. Korzenie winnych krzewów sięgać muszą przez kamienie, by trafić na ledwie cienką warstewkę podsypanego im czarnoziemu. Gruby żwir służy za naturalny drenaż, odprowadza z ziemi nadmiar wody, którego przecież i tak nie mają pod dostatkiem. Taki krzew winny żyje zgodnie z zasadą: co cię nie zabije, to cię wzmocni. A co cię zabije, to cię zabije i już. Słabi odpadają, ale krzew, który żywi swoje owoce w stanie ciągłego kryzysu, daje plon skromny, ale dojrzały, a owoce pełne są zrównoważonego smaku – kwasowości, tanin i słodyczy. Tak zaczyna się kształtować charakter wina.
– Mój dziadek produkował wyłącznie wino stołowe. Kiedy kilka lat temu wszedłem do rodzinnego interesu, postawiłem na jakość. Robimy je dalej, ale jako dodatek do wina z najwyższej półki – opowiada Saša. Wtedy pojawiły się marki Bosso, Bročko rič i różowe Spoža, które w tym roku było uznane za najlepsze rosé Chorwacji.
Jakość kosztuje. Saša sprowadził do Dračevicy zespół enologów, którzy doradzają najlepszym producentom wina w kraju. Słucha ich rad, ale decyzje podejmuje zawsze sam. Skuteczny biznes ma więcej elementów, niż tylko jakość produktu.
Dodatkowym kosztem w produkcji wina jest tzw. green harvest. Na miesiąc przed zbiorami robotnicy wychodzą do winnicy i dopóty obcinają kiście winogron, dopóki na jednym krzaku nie zostanie po kilogramie owoców. Nie ma zmiłuj – odrzucone kiście rzucane są pod nogi i gniją w ziemi. To, co dotrwa do zbiorów, będzie za to najlepszej jakości, świetnie odżywionym owocem. – Dziadek nie może znieść myśli, że marnuje się tyle soku, z którego byłby grosz – uśmiecha się młody Senjković. Marnuje się jeszcze więcej, bo rośliny osiągają dojrzałość dopiero po siedmiu latach od zasadzenia. Do tego czasu w najlepszym wypadku dają trunek, który w zakręcanej litrowej butelce zajmuje najniższe półki supermarketów.
Najważniejsza jest rodzina
Rewolucja wyraźnie zaczęła się więc od produktu, chociaż winne krzewy dające dziś owoce owocowały już wtedy, kiedy ulubioną rośliną Sašy była murawa boiska. Dopiero dobre wino w ciekawie zaprojektowanej butelce (a dawno nie widziałem na sklepowych półkach nic równie fajnego, choć przyznaję, że nie zawsze dostatecznie się przyglądam) było warunkiem koniecznym winiarskiej rewolucji.
Drugim było zaś otwarcie na świat. Saša prowadzi winnicę razem ze starszym bratem Larim, który zajmuje się uprawą. Sam zaś jeździ po świecie, wymienia się doświadczeniami, zarządza interesem i oprowadza po winnicy, w której nie ma nic do ukrycia. W sezonie ma nawet kilka grup dziennie – z dołu, znad brzegu Adriatyku przysyłają je na górę biura informacji turystycznej i prywatni, specjalizowani w winie touroperatorzy. Normalnie prowadzi dla takich grup degustację, ale nam pokazał nawet najbardziej niefotogeniczne zakamarki, takie jak garaż z kadziami fermentacyjnymi.
Młody Sejnkowić postawił też na marketing narracyjny. Spisał na użytek handlowy historię produktu, która wcześniej tliła się tylko, ale istniała, bo wielopokoleniowa rodzina to nie kotlet z dykty – nie trzeba kreatywności, by dopisać jej ciekawą i żywą przeszłość.
Dowodem tej historii są zakamarki Dračevickich piwnic: beczka po winie, w której – na własny użytek – rodzina leżakuje ocet balsamiczny oraz beczka prošku, czyli wina ze szczepu prosecco, z którą mogliśmy się też bliżej poznać.
Saša Sejnković postawił na rodzinny biznes, ale najwyraźniej rodzina postawiła też na niego. Udowodnił, że podróże kształcą, a jako piłkarz rozejrzał się po świecie i przyniósł na małą wysepkę godzinę drogi promem od lądu sprawdzone metody działania po nowemu. Mieścina, w której działa, dalej jest senna i pusta, a mieszkańcy skarżą się, że zostało im troje dzieci, które zresztą pewnie też wyjadą w przyszłości szukać szczęścia. Być może Saša i wino, które robi, jest ostatnim, co zasila krwiobieg wyspy Brač?
Related Stories
Po co zwiedzać zaby
Znane powiedzenie m
Dwa grzbiety, trzy s
Z cyklu „miało być inaczej”: obiecywałem sobie ciekawe pijaństwo, a poprzestałem na kilku łykach
[simple_series title=”Urlop w niezłym stylu”]
Dla takich dni jak ten warto w ogóle ruszać się z domu. Jednym z moich założeń wyjazdowych (no dobra, przyznaję, że wymyśliłem to dopiero w trasie) było odwiedzić którąś z chorwackich winnic. Udało mi się na szczęście, choć na pełną relację przyjdzie jeszcze czas; ten materiał wymaga ode mnie nieco więcej uwagi. Obiecuję ją w kilka dni po powrocie, o ile inne wydarzenia sartorialnej Warszawy nie odsuną jego publikacji o tydzień czy dwa.
Sasza Senjković z miejscowości Dračevica na wyspie Brač ugościł nas godnie i oprowadził po całej winiarni, którą prowadzi. W głąb najwyższej wyspy kraju (na powierzchni 360 km kw. teren wznosi się z poziomu morza na wysokość ponad 700 metrów!) dojechaliśmy niestety samochodami, co znacznie utrudniło degustację. Serpentyny po drodze były naprawdę niebezpieczne, więc ledwo maczałem wargi w kolejnych winach, które nalewał.
Jednym z nich był właśnie prošek. Nazwa ta (š czyta się po swojsku, jak sz) brzmi w naszych uszach śmiesznie, ale to dobrze, bo ten rodzaj wina kojarzyć się powinien z radością i zabawą. Prošek to słodkie białe wino o wysokiej zawartości alkoholu. W winnicy Dračevica nie produkuje się go, a jedynie robi na własny użytek – i do częstowania gości.
Jeśli chodzi o odmianę winnego krzewu, dalmatyński prošek to oczywiście weneckie prosecco. Ta część Bałkanów była pod panowaniem imperium św. Marka przez w zasadzie cały okres nowożytny – od początku XV wieku do czasu, kiedy Napoleon pozamiatał po epoce przednowoczesnej. Potem przyszli Austriacy. Wenecjanie (skoro byli z Veneto, a niekoniecznie z Wenecji, to może jednak Weneci?) wprowadzili tu swoją administrację i architekturę, więc czemu nie mieliby wprowadzić wina?
Z tym, że na Półwyspie Apenińskim prosecco zmienia się w wino mniej (frizzante) lub bardziej (spumante) musujące, a w jego dalmatyńskiej odmianie żadne bąbelki nie drażnią podniebienia. Dojrzałe owoce są zbierane z krzewu, a następnie suszone na słońcu. Prošek to wino robione praktycznie z rodzynek. Jakie to ma konsekwencje – możecie sobie wyobrazić. Wino jest ciężkie, słodkie i stosunkowo mocne – bez problemu może mieć 16-17 proc. alkoholu. Naturalna słodycz winogron świetnie go maskuje, a wino pije się doskonale, zwłaszcza schłodzone, kiedy jego naturalna ulepkowatość zostaje nieco stłumiona przez niską temperaturę.
Po Napoleonie do Dalmacji przybyli Austriacy i przynieśli ze sobą, prócz architektonicznej secesji, modę na secesje narodowe. Praktycznie całe środkowo-wschodnioeuropejskie imperium było nią ogarnięte, ale na Bałkanach moda została świetnie przyjęta. O półwyspie mówiło się, że jest beczką prochu, na której siedzi świat. Beczka wybuchła, kiedy, słowami Jurija Andruchowycza, „W [tysiąc dziewięćset] czternastym roku zza Węgra zabito arcywęgierskiego austroksięcia”.
Bohaterem tej historii też jest beczka, ale nie prochu, a prošku. I to najstarsza beczka w całej winnicy w Dračevicy. Większość beczek jest sprzedawanych już po kilku użyciach, ale ta ma ponad 50 lat! Jest większa od typowych – ma chyba z trzysta litrów, podczas gdy normalna oak barrel liczy ich sobie 225.
Beczka prošku nie pamięta oczywiście C.K. Monarchii, ale na pewno pamięta Titę, i to długie dekady jego własnej drogi komunizmu. Choć spod spuchniętego szpuntu trochę się sączy, a na dnie jest pewnie ze trzydzieści centymetrów osadu (jak nie lepiej), co roku do beczki dolewane jest młode wino, bez wylewania z niej starego. Najstarsze wino w tym specyficznym kupażu ma 50 lat! Oczywiście z każdym kolejnym rokiem tego półwiecznego płynu ubywa, a na beczce pojawiają się kredowe napisy oznaczające kolejne roczniki, tak że zgodnie z zasadami nikt nie może nazwać prošku Senjkowiciów pięćdziesięcioletnim. Ale nuta rodzinnej tradycji zostaje w beczce – w tej chwili to pewnie raczej depozyt wiary, niż faktyczny alkohol.
W smaku jest mocny i wściekle słodki, jak miód pitny. Faktycznie smakuje rodzynkami i – nie wiem czemu – kojarzy mi się z kalifornijskimi. Wino nie bardzo w moim typie, więc bez tragedii odstawiłem je po kilku łykach. Dzieła pijaństwa dokonałem zaś wieczorem „kvalitnym” białym winem z litrowej zakręcanej butelki, które pijemy tu prawie co wieczór, pół na pół z gazowaną wodą mineralną. Co prawda Sasza Senjković słusznie twierdzi, że z jakością nie ma ono nic wspólnego, ale fakt, że wina z tej półki (litrowa butelka kosztuje równowartość 16-18 złotych) da się pić bez krzywienia, dobitnie świadczy o kulturze winiarskiej kraju. To jakby rewers medalu, który na awersie ma półwieczną beczkę, która nigdy nie staje się pusta.
Related Stories
Znane powiedzenie m
Wychodzi na to, że
Zawodowy piłkarz z
Radość wina
Wino to sama radość, ale często jej cząstkę odbiera fakt, że masa mądrali zrobiła z niego naukę, i to naukę typu ąę
Nie żebym miał coś przeciw tym mądralom – też są potrzebni, a jeśli do tego są w stanie ślepym testem udowodnić, że faktycznie się znają, to daj im Boże zdrowie. Ale jeśli przed cieszeniem się winem powstrzymują cię opowieści o wysokiej plus kwasowości w pierwszej ćwiartce, daj sobie spokój z mądralami, a nie z winem. Specjalnie dla ciebie Smak Nabyty przedstawia słownik porad, które dodatnio wpłyną na tzw. user experience wina.
Dekanter był kiedyś w moim gronie towarzyskim (→ Towarzystwo) przedmiotem ożywionego sporu, którego źródłem była pomyłka w kolejności – najpierw dużo wypiliśmy, a potem zaczęliśmy się mądrzyć. Wykorzystam przewagę medialną, by jeszcze raz podkreślić, że, drogi Marku, to ja miałem rację w tym sporze: słowo dekanter jest w polszczyźnie jak najbardziej użyteczne i nie da się go zastąpić bardziej ogólnym słowem karafka. Karafka bowiem to każde szklane naczynie z korkiem, z którego (naczynia, nie korka) można serwować alkohol, dekanter zaś to taki rodzaj karafki, który służy do napowietrzania czerwonego wina na co najmniej pół godziny, a czasem nawet do kilku godzin przed podaniem. Dobry dekanter zwiększa więc do maksimum powierzchnię kontaktu wina z powietrzem, a niektórych nie da się nawet odstawić na płask, żeby kołysanie wywołane wypukłym dnem dodatkowo pozwalało winu oddychać. Wyobraźcie sobie w tej roli karafkę z rżniętego szkła na koniak. I kto ma rację?
Deska serów. Figi. Winogrona. Orzechy. Krakersy. Wędliny. Bagietka i ciemny chleb. Woda na rano. Testuj kombinacje. Zestawiaj smaki. Ciesz się fakturą. Oto czym jest wino. Oczywiście zestawianie win z jedzeniem to osobny rozdział nauk, a tutaj mowa tylko o wsparciu kubków smakowych w piciu wina jako takiego.
Gadżety związane z winem, takie jak nalewak, taki dodatkowy dynks do napowietrzania czy kołnierz do zbierania uronionych kropel, uważam za przesadę, ale co kto lubi. Pamiętaj, że nalewając wino, nie dotykasz szyjką butelki (lub →Dekantera) brzegu →Kieliszka, więc wystarczy dobrze zdjąć folię pod rantem szyjki butelki i nalewać pewnym ruchem, a nic nie powinno kapać. Pewne ruchy zaś to przecież domena prawdziwych mężczyzn, prawda?
Kieliszki. Dobre kieliszki są konieczne, żeby aromat rozwijał się w pełni. Dobre kieliszki poznaje się po szkle (– Serio!?), które jest cienkie, przejrzyste i po prostu piękne. Jeśli zaczniesz lustrować półkę z kieliszkami w naprawdę gadżeciarskim sklepie, odkryjesz, że każdy szczep ma zaprojektowane specjalnie dla siebie. I to jest właśnie ąę, które można sobie – przynajmniej na początku – darować. Czerwone wina doskonale rozwijają się np. w szerokich kieliszkach do burgunda. Mają one ogromną pojemność, więc właściwa ilość wina rozlewa się w nich szeroko, a lustro płynu stoi nisko. Kiedy zagłębiasz nos w taki kieliszek, bukiet dobrego wina atakuje cię, zapewniając moc doznań. Duża powierzchnia winnej kałuży dodatkowo dobrze napowietrza wino tak jak w → Dekanterze.
Kieliszki do win białych uważam, zapewne niesłusznie, za mniej ważne, bo białe wino serwuje się przeważnie schłodzone i skupienie aromatów i tak jest przez to osłabione. Każdy natomiast powinien mieć przynajmniej dwuosobowy zestaw doskonałych kieliszków do szampana, co w zestawieniu z piciem win musujących choć trochę lepszych niż sowietskoje igristoje jest dobrym początkiem prawdziwego delektowania się bąbelkami.
Nie ma oczywiście nic złego w piciu wina ze szklanek, a tanie winko stołowe nawet warto pić z prostych naczyń, żeby nie wyglądać, jak gdyby się celebrowało mistyczną chwilę spożywania Sofii albo Kagora. Winu nie przybywa wartości od dobrego szkła, chodzi o to, żeby nie odebrać mu jego własnej, jeśli ją rzeczywiście ma.
Korek próżniowy pomaga zamknąć niedopitą butelkę wina i wypompować z niej powietrze, dzięki czemu w butelce pozostanie na dłużej wino zamiast octu. Może mieć dwojakie działanie: będziesz dzięki niemu pił mniej albo więcej. Jeśli, kiedy masz ochotę na wino, ale nie masz towarzysza do picia, rezygnujesz z otwarcia butelki (żeby się nie zmarnowało), dzięki takiemu korkowi będziesz mógł skusić się nawet na jeden kieliszek do obiadu. Jeśli zaś w analogicznej sytuacji decydujesz się na wypicie całej butelki, korek sprawi, że nieco łatwiej będzie powiedzieć „stop”. Z moich obserwacji wynika jednak, że w tym drugim przypadku jego skuteczność znacznie spada.
Korkociąg. Jeszcze parę lat temu kręciły mnie (gra słów niezamierzona) korkociągi gadżeciarskie – nawet na prąd. Ale ponieważ sezonuję się zamiast starzeć, dojrzałem do dobrego „barmańskiego” korkociągu działającego na zasadzie dźwigni, który z francuskiego zwany jest trybuszonem, a powinien – trybuszonem dwustopniowym. Słowo to zupełnie słusznie kojarzy się ze średniowieczną machiną oblężniczą i nawet ma podobną funkcję, jeśli wyobrazić sobie, że korek to odmiana fortyfikacji. „Dajcie mi punkt podparcia, a poruszę Ziemię” – wołał podobno Archimedes. Gdyby obiecał poruszyć korek w butelce wina, byłoby mu łatwiej – za punkt oparcia służy wtedy brzeg szyjki butelki. Korkociągi barmańskie nie mają tej młodzieńczej gadżeciarskości, ale fajne są naprawdę fajne. I analogowe, co dodaje im splendoru.
Książki, a nawet atlasy o winie są oczywiście mniej ważne, niż samo picie, ale poczytanie o szczepie, regionie czy rodzaju wina, które właśnie pijesz, może pomóc zidentyfikować, co ci się w nim podoba. Na dłuższą metę to się opłaca. Język mówienia o smaku nie jest językiem naturalnym i często nasza pamięć do zapachów przechowuje wyobrażenia, których nie jesteśmy w stanie bez treningu połączyć z pojęciami słownymi. Na szczęście większość tej pracy inni zrobili za ciebie, skorzystaj więc z ich wiedzy, zamiast uważać to za obciach. Odwagi. Łyk wina. – Ach, no tak. Aromaty skóry i garbniki. Wpadłbyś na to sam z siebie?
Napinka, a właściwie jej brak. Sommelierzy rzeczywiście stworzyli wspólny język, którym rozmawiają o smaku wina, ale jeśli nie czujesz się na siłach, by przełożyć wrażenia podniebienia na ich słowną konceptualizację, daruj sobie. Trening czyni mistrza (→Nos), a nagrody spotykają cierpliwych. Pij, nie pierdol.
Nos i pamięć. Przysłowie mówi, że kłamcy potrzebują dobrej pamięci, więc jeśli chcesz kłamać, że znasz się na winie, musisz pamiętać, co o nim mówiłeś rok temu. Jeśli zaś chcesz nauczyć się odnajdować w winnych smakach więcej prawdy, musisz pamiętać, co o poprzednich winach nie tyle mówiłeś, co myślałeś. Robienie notatek może wydawać się przesadą (mi ciągle się wydaje), ale krytycy wszystkiego – win, kin, obrazów czy zrazów – zawsze robią notatki. Smak znika z ust raczej prędzej niż później (choć o jakości wina świadczy m.in. to, jak długo się w nich utrzymuje), a, jak mówi inne przysłowie, scripta manent, czyli że notatki zostają. Oczywiście możesz zdać się na notatki, które ktoś wcześniej zrobił dla ciebie (→Książki), jednak dotyczą one nie twojego nosa, nie twoich ust, win i przeżyć.
Sommelier w restauracji naprawdę potrafi pomóc dobrać wino, przytemperuj go tylko, jeśli będzie dzielił włos na czworo. Jeśli chcesz iść z nim w zawody, możesz próbować się mądrzyć albo chociaż dorzucać swoje trzy grosze, ale bądź szczery przed samym sobą: czy potrafisz to robić bez ryzyka zbłaźnienia się? Jeśli nie, lepiej zamknąć dziób. Zbłaźnić się publicznie jest znacznie mniej honorowo niż choćby dostać w dziąsło na dzielnicy.
Towarzystwo potrzebne jest nie tylko dlatego, że pijacy piją samotnie, lecz także do tego, żeby ktoś skrytykował twoje proletariackie gusta do tanich kwaśnych win z południa Włoch albo lepkich owocowych pryt z Mołdawii. Najnowsze ustalenia francuskich naukowców mówią, że Kartezjusz nie miał wszystkich koniecznych danych, kiedy wysnuwał wniosek o bezinteresowności sądu smaku – tak naprawdę nasz gust kształtuje się pod wpływem tego, co o tych samych rzeczach sądzą inni, więc daj się im wypowiedzieć i nie daj się zagłuszyć.
Wiaderko na lód do podtrzymywania chłodu ulubionych białych win w upalne dni podczas grillów i pikników (oraz na kiczowate nieco, ale i tak przyjemne, romantyczne wieczory z szampanem) dodaje i smaku, i lansu. Dodatkowo, przy zgoła innych okazjach, nie trzeba dzięki niemu ganiać ciągle z wódką do zamrażarki, więc inwestycja zwraca się podwójnie. Oprócz lodu wlej do wiaderka lodowatej wody dla poprawienia efektu. (Po edycji: jak zauważa życzliwy komentator Artek, wiaderko to zwane jest coolerem barmańskim. Niech was jednak nazwa nie zwiedzie, nie ma w nim nic barmańskiego i można go używać w dowolnych okolicznościach przyrody, z których szczególnie polecam pikniki w upalne dni).
Wważny aforyzm na koniec, którego autorem jest Julian Tuwim: „Kieliszek trzymamy wyłącznie za nóżkę. Najpierw nóżka, potem – do brzuszka”.
Related Stories
O e-czytnikach dla n
Robić z książką
Ten Mężczyzna Zami