Jeden z największych producentów piwa, po którym nie spodziewałem się niczego niezwykłego, zrobił miłą sercu akcję warzenia piw sezonowych
Najpierw rozkwitło kilka pierwszych mikrobrowarów restauracyjnych. Teraz pewnie jest ich do licha i trochę, ale ja pamiętam czasy, kiedy był Spiż we Wrocławiu i długo, długo nic, a kiedy Browarmia pojawiła się w Warszawie, to było święto lasu i seria wielkich pijaństw z tej okazji. Aż w końcu szatniarz mnie obraził albo się na mnie obraził, nieważne – pisz: zamieszany w obrażenie klienta. I więcej tam się nie pojawiałem do niedawna.

Potem były mniej mikro-, ale jednak małe browary, z ciekawymi nazwami, które rosły w siłę i rosły, a z notek prasowych, jak je czytać rozumem, a nie tylko oczami, można było dojść do wniosku, że w birofilskim świecie prawdziwi piwowarowie są rodzajem celebrytów. Co sezon kupują albo dzierżawią jakiś browar, wypuszczają z niego piwo i to piwo jest doskonałe, legendarne wręcz, ale na końcu coś nie wychodzi ze sprzedażą i rok później ten sam piwowar jest już w innym browarze, który znowu dźwiga z ruiny i robi doskonałe, legendarne piwo i plotka wśród birofilów musi krążyć od nowa.
Skutkiem tego były różne Smocze Jamy, krakowskie Omerty, warszawskie Czeskie Baszty gdzieś przy okazji, albo wcześniej ta legendarna knajpa niedaleko placu Konstytucji, ze stoma rodzajami piwa, do której próbowałem dojść na studiach przez trzy lata i w końcu chyba nie dotarłem. Potomkiem tamtych Omert są dzisiejsze Cuda na Kiju, gdzie już nikt nie wie, co i kiedy pił, bo zanim dokończył szklankę, nazwa tego piwa została już starta z szyby, a do kranu podłączony był nowy keg. Tylko że ludzie nie pamiętają co pili nie dlatego, że to są nowe czasy, ale dlatego, że to są już inni ludzie, a dla nich nie jest aż takie ważne, co piją i jak bardzo jest to unikatowe. Ważny jest lans, na multitap tym razem.
Czy na to narzekam? Absolutnie nie, bo właśnie dzięki temu, że przyzwoite piwo, a nie koncernowe zlewki, zdobyły wreszcie jako-taką popularność, coraz łatwiej dostać nawet w osiedlowym spożywczaku coś, co w ogóle da się wypić. Wystarczy wymienić Książęce i Tyskie Klasyczne z browaru w Tychach – bardzo ciekawe napoje z miejsca, które zawsze było dla mnie czarnym punktem na piwnej mapie Polski, z lagerem o mocy ponad 5 procent, rosnącej po 0,1 proc. co kilka lat w miarę tego, jak „przeciętny ankietowany oczekiwał piwa mocnego, intensywnie żółtego o wyczuwalnej goryczce i bąbelkach”.
Ale najfajniejsza, „taka moja” jest sezonowa akcja Okocimia. Tamtejsi browarnicy, jak by nie patrzeć – pracownicy międzynarodowego koncernu, przepchnęli przez cały proces wypuszczania na rynek marki nowy produkt: piwa i polskie, i sezonowe.
Pierwsze w roku trafia Wielkanocne – nazywa się tak, by nie być marzenem, ale do niego się to sprowadza. Sprzedaje się przez dwa miesiące, a po wyjściu z hurtowni znika. W czerwcu-lipcu pojawia się Świętojańskie. Oblewamy nim kupałę i gasimy pragnienie latem, ale na jesieni do sklepów trafia Dożynkowe – podobne jak kiedyś pierwsze piwa ze żniw z danego roku. Teraz, pijąc je właśnie, czekamy na Świąteczne – piwo zimowe, ciemne i korzenne, ale – jak zapowiadają producenci – dalej piwo. Nie aromat pierniczków i imbiru, który amerykanie zrzucają z samolotów nad Bałtykiem, a on wypełza na polskie wybrzeża i zżera polskie uprawy, ale właśnie zimowa odmiana piwa, taka, jak robiło się Kiedyś. Co wyjdzie? Zobaczymy. W tym roku akcja ruszyła od Świętojańskiego.
A sama akcja polega na czymś jeszcze ciekawszym: każde piwo warzone jest raz w roku, a zapotrzebowanie na nie szacowane jest na podstawie deklaracji sklepów i hurtowni. Nie wiem, jak wam, ale mi wydaje się to całkiem sensowne wcielenie w dzisiejsze wielkoskalowe życie tradycyjnej idei sezonowości.
I żeby nie było, że nie uprzedzałem: to oczywiście nie są perełki browarnicze, jak to, co siedzi w tych małych buteleczkach-bączkach za 10 złotych, ale przyzwoite piwo w trochę wyższej od zwykłej cenie, piwo, które można kupić w lokalnym spożywczaku albo hipermarkecie. Ma wyczuwalną goryczkę, tyle bąbelków, że nie zatyka i przejrzystą listę z trzech składników na etykiecie. Oczywiście poszczególne wydania sezonowe różnią się między sobą, ale do tego, żeby trzymać butelkę z czerwca i porównywać ją z wrześniową, jeszcze nie doszedłem.
I tylko zastanawiam się, ile to czasu minęło, odkąd po raz pierwszy w liceum upijałem się piwem, by już po kilku latach eksperymentów nabrać pewności, że pięć-sześć piwek na imprezie przyprawia mnie o zgon i trzy dni kaca (mam taki defekt wątroby) i już po dziesięciu latach przemyśleń zwolna zacząć dochodzić do wniosku, że picie tego gazowanego, za mocnego, za gorzkiego i ogólnie zapychającego sikacza to nie dla mnie? Od tej pory zdarza mi się pić piwo do obiadu, a jeszcze lepiej do śniadania, ale nigdy na imprezie. Teraz wreszcie jest co pić, zwłaszcza jeśli do poprawy polskiego browarnictwa dodasz polskie cydry, na które wysyp w tym roku spowodowany jest zmianami w prawie podatkowym. Zestarzałem się w doskonałym momencie.