Szczotki i pędzle jako akcesoria do higieny łączą nasz świat ze światem mężczyzn sprzed wieku.
Dym w nucie bazy
Poszukiwania prawdziwie męskich zapachów mogą się zacząć w sieciowych perfumeriach, ale pod żadnym pozorem nie mogą się na nich zakończyć
Kiedy po raz pierwszy pisałem o zapachach, było to tuż przed świętami. Nie było wtedy czasu na szczypanie się po siurkach, dlatego badania terenowe prowadzone były w ekskluzywnych, ale jednak supermarketach perfumiarskich, gdzie zapachy mają nazwy znanych projektantów mody. Teraz jest inaczej.
Perfumeria Quality państwa Missalów jest drogim sklepem. Zapachy nie nazywają się tam Chanel ani Armani, a nazwami określającymi znane firmy i rody perfumiarskie. Każda kompozycja określona jest nazwiskiem „nosa” – osoby, która ją przygotowała. Jednocześnie cena, która w drogerii z centrum handlowego znamionowałaby ekstrawagancję, tutaj jest ceną średnią.
Jednak nie to jest najważniejsze. Oto zabieram was w świat, gdzie swobodnej zabawy zapachem jest więcej niż standardu. Świat, gdzie nosy rzadziej słyszą od zleceniodawców, że muszą bardziej uładzić kompozycję, bo to się nie sprzeda. Tu każda zapachowa potwora znajdzie swojego amatora, a – jak się przekonamy – żyją tam prawdziwe piękne i bestie. Jednocześnie jest to podziemie, w którym mieszkają zapachy, dla których nie starcza miejsca w pierwszym obiegu.
To właśnie był klucz doboru zapachów, z których pięć za chwilę poznacie. Zapachy niecodzienne, spoza głównego nurtu, ale też niedzisiejsze w tym sensie, że przynależące do dawniejszych czasów. Jest wśród nich jeden z najdłużej produkowanych zapachów dla mężczyzn – Creed, którego receptura nie zmieniła się podobno od prawie ćwierć tysiąclecia, lecz także niezwykle modny afgański haszysz holenderskiego producenta.


Takich perfum nie powinno się kupować w pośpiechu ani w ciemno. Nie chodzi o cenę – ostatecznie każdy ma inną głębokość portfela i robi z jego zawartością co chce. Po prostu jeśli zbłądziłeś już w rejony, o których tutaj mowa, warto zatrzymać się dwie chwile dłużej, by precyzyjniej dobrać zapach do swoich preferencji i własnego ciała (bo ciało, niczym podkład malarski, wpływa przecież na dzieło, które na nim tworzysz). Dlatego psikanie testerem na papierek, który służy do próbek (fachowo nazywa się go blotter) jest dopiero wstępną fazą próbowania zapachu, a właściwym testem jest zakup próbki. Nawet pół mililitra w ampułce z atomizerem to dość, by wiedzieć, na czym stoisz. W perfumerii Quality taka próbka kosztuje kilka złotych, a jej kupowanie naprawdę nie jest objawem skąpstwa, a raczej znawstwa.
A zatem za mną, czytelniku! Moja olfaktoryczna przejażdżka nie była dzika – była na to zbyt metodyczna, przypominała raczej badania albo kolekcjonowanie. Wszystko zaczęło się zaś od mojego ciągłego dążenia do tego, by znaleźć zapach prawdziwie męski, kojarzący się z surowym życiem i samczymi zajęciami. Zapach skóry, alkoholu, dymu, golenia u fryzjera, kto wie – może nawet wizyty u krawca?


Jako pierwsze do wyboru wziąłem perfumy Creed Royal English Leather. To właśnie o nich pisałem wyżej, że należą do najstarszych kompozycji dla mężczyzn. Jak twierdzi producent, receptura nie zmieniła się od 1780 roku. Obiecywałem sobie po nich wiele, bo jeśli cofnąć się w czasie o 230 lat, można odnaleźć wzorce męskości, które byłyby dzisiaj co najmniej inspirujące. – Pewnego dnia, dawno już temu, wziąłem do reki fotografię najmłodszego brata Napoleona Hieronima. Zdziwiony powiedziałem sobie „patrzę na oczy, które widziały cesarza” – pisał Roland Barthes. Podobnego uniesienia szukałem w najstarszym zapachu Creed, jednak jaśmin i bergamotka na – wyraźnej, przyznaję – bazie skóry i mchu dębowego nie epatują męskością w taki sposób, jak dziś byśmy sobie to wyobrażali. Cóż, w XVIII wieku mężczyzna nie musiał na siłę przekonywać, że jest XVIII-wiecznym mężczyzną. Jest to jednak siłą R.E.L., o ile ktoś nie szuka perfum anachronicznych: te są ponadczasowe.
Nie przestawałem jednak pytać – głównie wyszukiwarkę – aż trafiłem na zapach, który skusił mnie nutami zapachowymi. Eau de Gloire firmy Parfum d’Empire to, jak opisują je na stronie perfumerii, „dzień spędzony z Napoleonem Bonaparte”. Nie są to jednak oczy, które widziały Cesarza – skomponowane w 2004 roku, mają zaledwie kilka lat i wyraźnie to czuć, choć pierwszy raz testowałem je w ponadtrzydziestostopniowym upale i ich wyrazistość pozostawiała – delikatnie mówiąc – wiele do życzenia.


Warto pamiętać, że „szybko rotujące” perfumy z supermarketów w większym stopniu stawiają na szybkie zniewolenie zapachem potencjalnego kupca. Jednak co z tego, że perfumy pachną świetnie przez pierwsze kilka minut, skoro to przeważnie tyle, ile zajmie ci wyjście z domu? Zniewalanie na pięć minut działa tylko w wypadku perfum do sypialni, a i to tylko dla… hmm… sprinterów. Dlatego tzw. nuty serca i bazy, późniejsze akcenty zapachowe, są ważniejsze do wzięcia pod uwagę. Od tego, jak kompozycja pachnie godzinę, dwie czy pięć po użyciu, zależy jej wpływ na przebieg twojego wieczoru.
Eau de Gloire do skóry i mchu w podstawie dodaje tytoń i nuty kadzidlane. Do tego więcej jest cytrusów, ziół i herbaty, które ten zestaw po prostu modernizują. Jest to dalej pachnidło klasyczne, ale „narzuca się” już nieco bardziej i z pewnością warto się z nim zapoznać.
Wiecie już, jakie słowo kluczowe przyciągnęło mnie do Eau de Gloire? Oczywiście, że tytoń. Perfum nie komponuje się z samych przyjemnych kwiatuszków i cytrusów, ale z całej gamy zapachów bardziej frapujących, niż klasycznie pięknych. Można by godzinami wymieniać składniki, które mogłyby się znaleźć w klasycznie męskiej kompozycji, ja na pewno wrzuciłbym na taką listę zapach starego papieru, używanej skóry (np. siodła czy tapicerki), cedru i tytoniu wreszcie, kto wie zresztą, może kiedyś znajdę mieszankę, która będzie pachniała cygarem palonym na fotelu w bibliotece? Jednak zapach tytoniu w kompozycji Parfum d’Empire to łagodna nuta, raczej kojarząca się ze świeżym cygarem czy papierosem, a nie kłębem dymu i popielniczką. Do tych, którzy szukają dymnych wrażeń, skierowane są inne perfumy. Szczerze mówiąc dla mnie ten przegląd dopiero się zaczyna. Trzymajcie się, oto one.


Ci, którzy znają świat zapachów już trochę od środka, na pewno wiedzą, o czym mówię. Oto Fumidus firmy Pro Fvmvm Roma (wszyscy tak piszą, choć moim zdaniem to „v” to tylko typograficzna odmiana łacińskiego „u”, kolejne – prócz słowa „Roma” i łacińskich słów – nawiązanie nazwą do rzymskiego antyku).
Fumidus oznacza po łacinie „zadymiony” i w zasadzie na tym mógłby się ten opis zakończyć, gdyby nie to, że… to jest właśnie cały osobny świat. Świat, w którym perfumy nie muszą roztaczać pięknych woni, szary smutny świat ludzi zdolnych do wielkości i kurewstwa, świat deszczowy i trudny do przeżycia jak w średniej klasy literaturze fantasy albo wielkiej klasy literaturze realistycznej (pomyśl o Cormaku McCarthym i to pomyśl o nim dwa razy). A tak bardziej przyziemnie: ognisko, pieczone w nim ziemniaki, później trochę whisky, wyraźna skóra i znowu dym, dym i cedr, cedr i dym. I tak do końca, przez długie godziny, bez litości.
Fumidus pachnie trochę jakby ktoś z pożaru garderoby uratował jedynie ulubiony pasek do spodni i nadpalone prawidła z cedru. Perfumy, które wziąłbym ze sobą w samotną wyprawę na daleką północ, gdyby tylko branie ze sobą perfum w dzicz, gdzie nie ma ludzi, nie było głupim pomysłem. Te perfumy to także doskonała zabawka, jeśli wybierasz się do klubu, gdzie panie będą udawać rozkosz tańcząc ci na kolanach – dzięki nim (perfumom) sprawdzisz jak bardzo one (panie) potrafią robić dobrą minę do złej gry. („No, koleżanki, takiego śmierdziucha jeszcze nie obsługiwałam”.)
Ale przede wszystkim to prawdziwy smak nabyty wśród perfum (striptizerki też mogą go nabyć, jeśli dasz im szansę) i jeśli można kształtować swój wizerunek przy pomocy zapachów, to właśnie takie zapachy nadają się do tego wyśmienicie. Na samą myśl, że ktoś mógłby stylem życia pasować do tego zapachu, zżera mnie zazdrość.


O tym, jak udane były moje łowy, świadczy kolejna próbka: Sartorial angielskiego producenta Penhaligon’s. Zapach–szafa: lawenda i cedr. Perfumy, które pachną zadbanym mężczyzną nie używającym perfum, a raczej otaczającym się higienicznymi zapachami czystości, nie tej sterylnej, a tej eleganckiej. Pachną szafą, czy raczej garderobą, w której nikt nie trzymał ramonezki ani dżinsów do jazdy na motorze, ale rząd wyprasowanych błękitnych, różowych i białych koszul, o których czystość barw dba śródziemnomorskie światło. No, pojechałem.
Zapach doskonały na urlop w pensjonacie o nazwie typu „Pod Abażurem”, „Stara Mydlarnia”, „Lawendowy Dom”. Jeśli perfumy mają – zdaniem niektórych niezbyt lotnych umysłów – zastąpić higienę, to te zastępują najwyższy dostępny mężczyznom poziom higieny. Myliłby się jednak, kto by uważał ten zapach za mydlarniany: Sartorial nie ma nic wspólnego z fryzjerem czy golibrodą, to nie jest zapach mężczyzny dbającego o siebie, a mężczyzny zadbanego, jeśli dostrzegasz różnicę w aspekcie czasownika. Dbałość Sartoriala nie jest procesem, ale stanem, efektem. W tym sensie jest bardziej elegancki i bezczynny, zaś mydlarnie są bardziej „męskie”, aktywne.
Jeśli przebrnęliście moje poetyckie uniesienie, jako nagrodę mam do zaproponowania spotkanie z najsławniejszą niszową kompozycją ostatnich lat. Modna – a niszowa, niszowa – a modna. Co to za zagadka?


Odpowiedź brzmi oczywiście Nasomatto Black Afgano, ekstrakt haszyszu, jak o nim mówią, choć oczywiście to tylko część prawdy. O Black Afgano mówi się i pisze bardzo, bardzo dużo i choć padają w jego kontekście słowa takie jak „fenomenalny”, „ekscentryczny” czy „bezprecedensowy”, to uspokajająco brzmią słowa niektórych znawców, że to nie zapach, a społeczne poruszenie, które on wywołuje, jest najciekawszym akcentem produktu Nasomatto.
Sam zapach jest ciekawy, ale jeśli byłeś już wystawiony na bombardujące zewsząd cząsteczki mitów i półprawd na temat legendarnego, trudno dostępnego i narkotycznego zapachu, a nie masz ogromnego doświadczenia w wąchaniu perfum, możesz być nieco rozczarowany. Fumidus zdecydowanie jest bardziej odkrywczy i charakterny z wymienionych tu zapachów, nie ma w ogóle czego porównywać. A jednak o Afgano warto wiedzieć, bo to rzeczywiście ciekawy zapach. Ciekawy aromatem konopi, o których wielu z was zapewne niejedno wie, choć dżentelmeni nie rozmawiają o takich rzeczach (haszysz to jednak nie marihuana). Zapach orientalny i drzewny – tyle można wyczytać i tyle powiedzieć. Niemal nie zmienia się w czasie, więc powąchać tę kompozycję raz to niemal jak poznać ją całą – reszta jest kontekstem. Albo milczeniem, jak kto woli.
Poza tym Black Afgano to produkt drogi (w Polsce kosztuje 570 złotych za 30 ml mocno stężonego ekstraktu perfum), luksusowy (producent celowo wstrzymuje dostawy i utrzymuje rynek na głodzie, jak przystało na narkotyki) i bardzo trwały. To jedyne znane mi perfumy, które nałożone rano przetrwały poranny prysznic dnia następnego. Oczywiście, przetrwały w tym mniej więcej stopniu, jak Warszawa przetrwała wojnę, ale jednak był to TEN zapach. Czy był uzależniający? Chyba jednak nie. Zresztą stara prawda na temat konopi mówi: za pierwszym razem rzadko kiedy kopie.
Related Stories
Fular mi świadkiem:
Niektóre mają pó
Wygląd-wizytówka
Własny styl może, ale nie musi, wyrażać się powtarzalnością elementów
Signature look. Wygląd, który jest niepowtarzalny i niepodrabialny jak podpis. Wygląd – specjalność zakładu. Wygląd – wizerunek. Podobnie jak sprezzatura czy pewność siebie, jest znacznie ważniejszym składnikiem stylu, niż to, co masz w garderobie i w jakim stopniu opanowałeś sztukę prasowania czy polerowania butów. I, podobnie jak te pierwsze rzeczy, jest niemożliwy do kupienia i trudny do osiągnięcia. Być może nie da się go w ogóle zaplanować, być może jest kwestią i pewności siebie, i sprezzatury, i rutyny ubioru, zachowania, używania przedmiotów. Być może signature look jest raczej kwestią relacji z otoczeniem, niż looku jako takiego.
Ale zaczyna się jednak od wyglądu. I, było nie było, choć niezwykle trudno jest w pełni kontrolować znaki rozpoznawcze, które wysyłasz, przemyślane zakupy są doskonałym pierwszym krokiem.


Wielu zaczyna od tego, co zwykłem nazywać odtwórstwem historycznym, albo – co być może jeszcze gorsze – od podszywania się (sic!) pod przedstawiciela jakiejś grupy społecznej, która wprawdzie istnieje, ale o której działaniu przebierańcy mają niewielkie pojęcie, a jeszcze mniejsze predyspozycje do pogłębienia tego pojęcia. Pół biedy, jeśli, jak czyni to wielu, podszywają się pod bogatych chłoptasiów z amerykańskiego anglosaskiego wschodu.
Cała bieda, jeśli ich wybór padnie na solidnie sezonowaną arystokrację Europy albo, na przykład, bohemę fin-de-siecle’owego Paryża. Tego rodzaju przebieranki będą popisowym wyglądem w tym samym stopniu, jak strój napoleońskiego żołnierza, który zapaleńcy szyją sobie na kilka weekendów w roku. I, nie czarujmy się, ten sam nimb dziwaka będzie cię otaczał.
Przebieractwo wszelkiego rodzaju będzie wyglądem-podpisem w tym znaczeniu, że zwraca uwagę i nie pozwala zapomnieć. Ale, skoro już mówimy dziś tym śmiesznym ponglishem, wymaga on też pewnego understatementu, bo to właśnie on dodaje elegancji właściwej elegancji. Jeśli chcesz się wybijać na pierwszy rzut oka, równie dobrze możesz nosić tiszert ze śmiesznym napisem (na przykład napisem „Jak ci się podoba mój signature look?”) i prędzej czy później – a raczej prędzej – wyjdziesz na osobę maskującą nadskakiwaniem nieśmiałość i do tego pozbawioną resztek dystansu do siebie. A dystans do siebie to w ogóle jedyna perspektywa, z jakiej inteligentny mężczyzna może myśleć o swoim wyglądzie i zabiegać o niego.
Dlatego myśleć o swoim signature look należy wyłącznie z takiej perspektywy, z jakiej myślimy o pakowaniu się przed wyprawą: być może dzisiaj na Maderze jest piętnaście stopni i ulewa, ale przecież to nie powód, żeby pakować więcej puchu niż lekkich tkanin. prawda? Oczywiście zapłacisz za to pewną cenę: nikt, kto spotyka cię pierwszy raz, nie będzie wiedział, że od dwóch lat codziennie nosisz inny krawat (chyba, że założysz o tym blog). Jest to jednak cena stosunkowo niska, zresztą – jaka by nie była, jest do zapłacenia i już. Bądź mężczyzną i pogódź się z tym.
Ta konieczność dłuższej ekspozycji ludzi na twój popisowy wygląd sprawia, że jest on niezwykle przydatny w wypadku osób występujących publicznie, ale też takich, które opierają swoje powodzenie w interesach i nie tylko na marketingu swojej osoby. I to jest druga pułapka: jeśli źle wybierzesz, będziesz wyglądał jak komiwojażer, świadek Jehowy albo ćwok od motywacji, taki co to wie więcej o życiu, bo ma jakąś nieuleczalną chorobę. Pomyśl dwa razy o zawsze tym samym kolorze krawata czy znaczku w klapie marynarki.


Wreszcie: nawet najlepiej „spozycjonowany” charakterystyczny element ubioru daje ogromne pole do poniesienia spektakularnych porażek. Mało jest w Polsce postaci o tak rozpoznawalnym stylu, jak Tomasz Stańko. I mało jest tak rozpoznawalnych cech jego stylu, jak kapelusz. Kapelusz to w ogóle doskonały pomysł na wyróżniający się ciuch: jest rzadki na ulicy, nie stał się jeszcze archaiczny, a tzw. klasyczna elegancja przypisuje mu niezwykle ważną rolę. Tu czai się niebezpieczeństwo dla Stańki, który na pewno wie, że dżentelmen nie wychodzi z domu bez nakrycia głowy, ale cóż ma zrobić, by zachować swój signature look w telewizyjnym studiu, gdzie dobrze wychowany człowiek czapkę jednak zdejmuje?
Kiedy ostatnio go widziałem, nie zrobił nic – został w kapeluszu, wyglądając przy tym głupio i okazując brak szacunku wobec rozmówców. Chociaż nie jestem fanem rygorystycznych nakazów klasycznej elegancji, takie widoki budzą jednak mój niesmak.
Na pocieszenie: posiadanie wyglądu-podpisu jest właściwie niezależne od tego, jaki styl przyjąłeś (lub przyjęło ci się), dlatego możesz pozostać Jamesem Deanem, jeśli sobie życzysz. Pamiętaj oczywiście, że te próby w 99 proc. przypadków kończą się źle, o czym dobitnie świadczy katalog gwiazd rocka. Jeśli jednak dorosła garderoba wcale ci się nie marzy albo podchodzisz do niej jak pies do jeża, pomyśl o przykładzie Freda Hughesa, o którym Bernhard Roetzel pisze nawet jego dżinsy Levi’s 501 wyglądały jakby były poddane przeróbce na Savile Row – szwy były proste, a na udach spodnie były idealnie dopasowane, co może było skutkiem codziennego prania oraz prasowania. Fred jako pierwszy założył dżinsy łącznie z marynarką. Jednak – kiedy Andy [Warhol] zaadaptował to połączenie jako swój styl, został on nazwany stylem Andy’ego Warhola.
Przykład Hughesa jest zresztą pożyteczny, ale to przykład Warhola – wręcz budujący. Bo kraść styl też trzeba się nauczyć, a któż może być lepszym nauczycielem, niż człowiek, który ukradł jeden z najważniejszych stylów malarstwa XX wieku – pop art – i przemycił za ocean w puszce po zupie Campbell’s?
Ja kradł na razie nadmiernie nie będę. Nie chodzi tu o wrodzoną uczciwość albo rozterki moralne, po prostu uważam, że kradzież tylko wtedy ma sens, kiedy naprawdę jest co i komu ukraść. Jeśli ukradniesz dwadzieścia patyków, staniesz się tylko żałosnym drobnym złodziejaszkiem, zresztą zapewne osadzonym. Jeśli potrafisz ukraść dwadzieścia milionów, niedogodność niemożności odwiedzenia krajów mających z Polską umowę o ekstradycję wydaje się niewielka, a emerytura w ciepłych krajach – kusząca. Dlatego ciągle czekam; a nuż spotkam kogoś, kogo w ogóle warto okradać?


Moje samodzielne próby na razie kończyły się tak, jak często bywa w takich wypadkach: nawet nie spektakularną porażką, ale powolnym rozkładem. Najbardziej heroiczna – w zamierzeniu – była myśl, by park koszul wymieniać powoli na wyłącznie białe. Biała koszula – wiadomo! Ekstraklasa i Symbol. Nie da się nie dopasować do reszty ubrania (najwyżej białe spodnie mogą być problemem), bez względu na styl, okazję, konwencję – musi grać. Podobno nie pasuje do pewnych typów karnacji, ale jeśli musisz założyć koszulę do fraka czy smokingu, nikt cię i tak o cerę nie pyta, więc uznajmy to za jakieś monstrualne – przynajmniej z perspektywy męskiej elegancji – bzdury. Do tego białe koszule nawet w Polsce zawsze są w sprzedaży, a kiedy masz ich kilkadziesiąt, na plan pierwszy wychodzą inne ważne i ciekawe detale, zamiast wzoru na tkaninie. Plan był więc idealny.
A wyszło – jak zawsze. Miałem w liceum dziewczynę, której babcia opowiadała mi partyzancką historię swojego męża, z Drugiej Światowej, oczywiście. Chłopaki jak dęby, wszystko roczniki z trzeciej dekady wieku, uradzili że pójdą do lasu. Uniesione patriotycznym wzruszeniem kobiety uściskały ich serdecznie (a może i coś więcej, o ile w tych czasach ludzie w ogóle uprawiali seks), zrobiły im wałówkę na drogę i długo patrzyły w dal, kiedy ich młodzi bohaterowie znikali za ścianą drzew. A chłopcy szli cały dzień, zjedli kanapki, znowu zgłodnieli i stwierdzili, że taką partyzantkę to oni pieprzą – na głodniaka wojować się nie da. Wrócili więc do wsi i tak się pod pierzyną skończyła ich przygoda partyzancka.
Taki był i mój heroizm gładkiej białej koszuli: zobaczyłem ładny prażek i żal mi się zrobiło, by go nie mieć. Może następnym razem wykażę więcej odwagi.
Related Stories
Tabuny tuzów bloguj
Najlepsze spośród
Broda? Modna, ale ni
Zafunduj sobie twarz
Kto myśli tylko o ciuchach, jest jak krytyk muzyczny omawiający tylko okładki płyt
Dzieci są kochane, zwłaszcza kiedy śpią. Dzięki tej ich, aktywowanej od czasu do czasu, specjalnej umiejętności udało mi się ostatnio, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, iść do klubu. Nie Reform Club, Diogenesa albo klubu cygarowego czy nocnego, tylko klubu, gdzie przychodzi tzw. młodzież, w większości ci, którzy wciąż chcieliby się do niej zaliczać. Byłem co prawda z żoną, ale zawsze.
Ponieważ z własną żoną się nie tańczy (taniec jest substytutem seksu, a nie ma sensu substytuować czegoś, co można mieć w oryginale; zresztą ona woli z innymi), miałem okazję poprzyglądać się gawiedzi. Sam nigdy nie byłem klubowiczem i mam raczej małe rozeznanie w tym, jak się w takie miejsca ubierać. W czasie studiów zawsze działała marynarka i nawet teraz miałem na sobie czarną, welurową i dość schodzoną jednorzędówkę z klapami w szpic z podszewką w kolorze czerwonego wina. Kupiłem ją za grosze w polskiej sieciówce, dawno, kiedy zaczynałem eksperymentować z dorosłym, czy raczej „dorosłym” w tym wypadku, ubraniem. Kupiłem w formie garnituru, który, z nastaniem większej świadomości zasad i stylu, zdekompletowałem. Czarne, szerokie flat-fronty robią za świetne tło dla wieczorowych marynarek, jak barwne marynarki smokingowe, a do czarnej marynarki stosuję szare spodnie. Zestaw klubowy w dość klasycznym sensie, ale, mam wrażenie, uchodzi też w klubie młodzieżowym. Zwłaszcza że na pierwszy rzut oka nie jestem już maturzystą. To tyle o mnie; nie chciałem chwalić się ciuchami (nie tymi w każdym razie), ale pokazać, jak sobie poradziłem z dawnym i nie do końca kanonicznym zakupem.


Co zaś do innych: klub rozrywkowy to ciekawe, a dla mnie dość nietypowe, miejsce, by obserwować innych. Nie jest to tzw. „ulica”, przekrój przez ludzkość jest węższy, bardziej szczegółowy, ale przede wszystkim, nie każdy wygląda dobrze ani nawet przyzwoicie, ale dalece większość stara się jakoś wyglądać. Może oprócz metali, którzy uważają, że bojówki z tiszertem to obciach, ale czarne bojówki z czarnym tiszertem to Styl. Ale cóż – jaki gust muzyczny, taki signature look. Dorosną i oni do zielonobeżowych poliestrowych garniturów albo polarów z logo Oracle, szczęki życia między pracą a rodziną zacisną się i tylko koszulka Iron Maiden 2010 Tour będzie coraz mniej czarna z prania na pranie, aż trzeba będzie pomyśleć o zmianie na nową, z napisem „Piwo ukształtowało to wspaniałe ciało”.
Siedziałem więc spokojnie i przepłacałem za ballantine’s z colą (Tomek pisał, że można), a przed moimi oczami defilowały korowody ludzi odzianych w najróżniejszym stylu. I, wciąż pamiętając, że ubiór jest językiem, czułem, że albo każdy z nich mówi językiem innym, albo wszyscy mówią volapükiem, którego nie znam. Dostrzegałem tylko jedno: że to co z tych wszystkich – wystaranych, jak zakładam – kreacji wyróżnia osoby naprawdę warte uwagi, to… twarz.


Czy dlatego mężczyźni robią się atrakcyjniejsi z wiekiem? Temat–rzeka, temat–lawina. Piotr Gąsowski ma w repertuarze taką piosenkę o byciu po czterdziestce, która rozwija się bardzo fajnie do trzeciej zwrotki, w której sugeruje, że atrakcyjność męska w tym wieku przemija. Nie wiem, kto mu ten tekst napisał, ale trzymali go chyba w piwnicy. Myślę o duecie Kevin Bacon-Colin Firth z Gdzie leży prawda, Robercie Redfordzie z kurzymi łapkami wokół oczu, cholera, nawet o panach z reklam suplementów diety na erekcję – a, ostatecznie, co wyraźniej mówi o naszej kulturze niż stereotypy z reklam? – i nijak tej przeciwności nie widzę, tylko tzw. synergię. Jeśli pamiętacie historię pewnej dyskusji reklamowej między producentami samochodów, wiecie, co mam na myśli. Masz bentleya i pokazujesz wszystkim środkowy palec (a jeśli obawiasz się, że w tym wieku możesz nie mieć bentleya, koniecznie już dziś zainwestuj w buty, które za te kilka(naście) lat będą na krótką metę skutecznie go zastępować). Masz bentleya (albo nikt obcy nie wie, że nie masz), a twoja twarz miała czas, by skumulowały się na niej wszystkie te doświadczenia, by wyrzeźbiły ją troski i radości, to, jak uśmiechałeś się do swoich dzieci i jak wściekałeś na współpracowników.
Dobra wiadomość jest taka: nie ma na to zabiegów w spa, harmonogramu zapieprzania do kosmetyczki albo maseczek na noc. Twarz – jak buty, i jak mózg czy mięśnie zresztą też – najlepiej wyglądają „używane w dobrym stanie”. Zasady są chyba te same: trzeba, owszem, poświęcać czas na konserwację, ale dziesięć albo sto razy więcej tego czasu trzeba poświęcać na używanie. Kremy przeciwzmarszczkowe dla mężczyzn są jak kremy przeciwcyckowe dla kobiet – po co pozbawiać się atutów? Umyta i nawilżona twarz barwi się słońcem na stoku albo na kei, rzeźbi wiatrem pod żaglami albo w kabriolecie.


Golić się, czy nie golić? Ścinać włosy, czy zapuszczać? Można dużo opowiadać bajek o pięknym starzeniu się (zapewne nie każdemu jest dane bez względu na starania. Są wśród nas ludzie po prostu brzydcy, choć i tacy potrafią mieć seksapil), można marzyć o zjawiskowym image’u Hemingwaya, ale te wybory są jak najbardziej praktyczne. I, szczerze mówiąc, nie takie łatwe. Mężczyzn o nastawieniu klasycznym pociąga zapewne brylantynowa fryzura i gładkie policzki Dana Drapera, ale wymagają one strzyżenia pewnie co tydzień, długotrwałego codziennego czesania i golenia na mokro, słowem – czasu i uwagi. Jeden fałszywy ruch, opadający kosmyk czy nierówny przedziałek i osuwasz się nawet nie w spektakularną śmieszność, ale w niezauważalną nijakość.
Na drugim biegunie są burza włosów z zarostem a la Robinson Cruzoe, wypolerowana łysina (fat bald man always looks great, mówi Scott Schumann), albo jednodniowy zarost i burza nizaczmienia w charakterze fryzury. Ciekaw jestem, jak rozkładają się wasze preferencje. Ja ostatnio stawiam na kilkudniowy zarost i coraz dłuższe włosy, które rano układam matową pastą, a z przemijaniem dnia coraz bardziej burzę, by pod koniec przejść do kłębowiska. Nie wiem, jak to się skończy za kilka tygodni, zobaczymy.
Żałuję tylko, że nie mogę się umówić na wizytę do jakiegoś eksperta od sezonowania twarzy. Kiedy wreszcie będzie ta czterdziestka? Odkładam na motor.
Related Stories
Każą nam przeprosi
Nigdy nie zdawałem
Zbrodnia i kara
Alkohol co prawda zabija powoli… ale przecież nigdzie się nam nie spieszy
O ile nie jesteś abstynentem albo konfidentem, prawdopodobnie zaczniesz dzisiaj mniej lub bardziej ostre picie, które zakończysz dopiero w przyszłym roku. Eksplozją w głowie i tupaniem kota na perskim dywanie.
Nauka tajemna kaca nie jest w sumie taka tajemna: alkohol odwadnia (piwo działa ekstramoczopędnie, odwadnia więc w tempie ekspresowym, dlatego kac od piwa jest głównie odwodnieniem), a następnie, bydlak, utlenia się do postaci aldehydu octowego, a przy okazji wypłukuje różne przydatne rzeczy, jak witaminy z grupy B i C, potas i co tam jeszcze. Z lekcji chemii w podstawówce możesz też pamiętać widok białka kurzego jajka wlanego do denaturatu – moja nauczycielka, 50-letnia postawna kobieta o cyckach wielkości globusów z sali geograficznej, pouczała mnie przy tym gromkim głosem o zgubnym działaniu ce dwa ha pięć o ha. Stąd pamiętam, że jeszcze białko.
A więc kac. Zanim jeszcze się ruszę, kiedy tylko zacznie do mnie docierać, że oto sen się skończył i do późnego wieczora nie wróci, poznaję go po lęku przed śmiercią i dudniącej pod czaszką frazie z Kaczmarskiego, że płynę krypą pryczy po swym przedśmiertnym pocie. Kiedy już – choć na chwilę – zwlokę się z łóżka, w to miejsce wchodzi melorecytacja Marcina Świetlickiego: szalenie/ delikatny jestem na kacu/ to taki stan/ kiedy byle reklama zmusza do płaczu, a za nią – niemoc i dalsze próby zaśnięcia. Wszelka inna walka z kacem – tylko przez rozum. Co można zrobić?
Przed piciem zaleca się wyściółkę tłuszczową w żołądu, czyli dobrą metodę – wypić rosół przed wszystkimi. Szczerze mówiąc to chyba nie do końca tak. Duża zawartość tłuszczu rzeczywiście doskonale wpływa na ilość alkoholu, jaką jesteś w stanie przyswoić, a zatem na wizerunek herosa, tytana, wreszcie – prawdziwego mężczyzny. Ale, ostatecznie, alkohol jest alkohol – im później zacznie do ciebie docierać, tym więcej masz szansę wypić, a nawet – doczekać bez fizycznych zagrożeń do momentu, kiedy obudzi się w tobie szwoleżer – a wtedy paw i kociokwik jak w banku, może nawet urwany film. Rosołek nie zastąpi rozsądku, chociaż mają wspólne aż dwie pierwsze litery. Co do mnie, zawsze miałem raczej słabą jak na polskie warunki głowę i koszmarne kace. To pierwsze nigdy mi nie przeszkadzało, to drugie – być może – uchroniło przed poważnym nadużywaniem. Pamiętaj, lepiej być znanym pijakiem niż anonimowym alkoholikiem.
Skoro już mowa o rozsądku (a zanim przejdziemy do elegancji), szybki detoks w toalecie przed pójściem spać jest całkiem niezłą metodą. Im więcej wyrzucisz prosto z żołądka, tym mniej trafi do krwiobiegu i rozpocznie sianie spustoszenia. Jeśli w ogóle potrzebna ci ta rada, to znaczy, że i tak wypiłeś już nadto, by być uroczym i śmiałym wobec kobiet. Drugą rzeczą, którą możesz zrobić jeszcze wieczorem, jest wypicie jak największej ilości niegazowanej wody, optymalnie – z półtora litra. Wiem, jest to czynność obrzydliwa, a do tego wodę piją zwierzęta, ale sssso, ja nie wyyyyp!… ijjję!? Da się i działa, zwłaszcza na kaca piwnego, niszcząc odwodnienie w zarodku.
O ile mój kac nie przybiera wymiarów terminalnych, czyli nie jęczę że zaraz umrę i nie jestem się gotów upokorzyć przed każdym, byle przeszło, staram się leczyć kaca lansem. Chłodny prysznic nie wypłucze co prawda z organizmu trujących substancji (to może zależeć od miejsc, które polewasz, ale nie drążmy tego tematu), ale ożywi i da impuls do działania. Dodajmy, że działania w pionie, a zarazem w miejscu gdzie nie potrzeba mieć pod ręką miski. Krok drugi: fryzura, wyprasowana koszula i krawat. Jeśli masz ciemne włosy, przygotuj na kaca zestaw o wysokim kontraście, np. biała koszula z bardzo ciemnymi krawatem i marynarką. Jasnowłosi wybiorą zestaw jaśniejszy, niż zazwyczaj. To ogólne zasady doboru garderoby dla trupio bladych. Unikaj czerwieni w dodatkach – podkreśli przekrwienie oczu.
Zejść na śniadanie. Jest dobrze, żyjemy. Teraz uzupełniamy brakujące substancje: potas i witaminy mogą być w soku pomidorowym. Włos psa, który cię pogryzł (jak mawiają anglojęzyczni), znajdzie się na przykład w małej daweczce wódeczki. Razem – krwawa mary, najklasyczniejszy z porannych klasyków. Mieszadełko z selera, nieodłączne w wypadku tego drinka, dostarczy żelaza, ale warto uzupełnić je później kostką czekolady. Oczywiście zasadą jest porywać się na takie dzieła tylko jeśli jesteś zdania, że dasz radę utrzymać to w żołądku. Kolejnym dobrym krokiem jest białko, więcej białka. Typowa potrawa à la białko z białkiem to jajecznica z krewetkami. Potem znowu woda. Tabletka witaminowa. Wstać i powoli, ale konsekwentnie, na świeże powietrze. Doczekać do kolejnej porcji rosołu. Nie myśleć o śmierci. Nie chlipać. Nie przepraszać za wczoraj, chyba, że naprawdę masz za co, ale i to nie teraz. Gdzie kupić napój energetyczny? Oczywiście tylko na stacji, przecież skoro masz kaca, to dziś niedziela albo święto.
Niech się więc święci – do siego roku! Kac to wspaniałe uczucie… kiedy się zorientujesz, że właśnie przeszedł.
Related Stories
Dobór krawata do ko
Picie jest szkołą
Znane powiedzenie m
Użyteczne adresy z sąsiedztwa
„Like so many others, I have become a slave to the Ikea nesting instinct” – mówił znany, choć bezimienny, bohater Fight Clubu. Warto poćwiczyć instynkt wicia gniazda na obiektach z sąsiedztwa, które potrafią znacznie ułatwić życie
Skurczenie świata: znak czasów. Nie musimy nawet mieszkać w mieście, żeby mieć dostęp do towarów i usług z całego świata i naprawdę wiele osób sprowadza przez internet nawet buty (co mi się jeszcze nigdy z powodzeniem nie zdarzyło), nie mówiąc o krawatach, gadżetach czy biżuterii. Dlatego często zapominamy o tym, jak ważne jest nasze tu i teraz. Pogoda cały czas kilka stopni na plusie, więc wybierz się na spacer. Upewnij się, że znasz swój habitus. Oto pięć obiektów, których nie zastąpi ci nawet najszerokopasmowsze łącze internetowe.


1. Dobra pralnia to skarb dżentelmena. Nie tylko takiego, któremu do świętości trochę daleko i nie zawsze zna pochodzenie plam na ubraniu, które założył poprzedniego wieczora. Po pierwsze, im bardziej dorasta twoja garderoba, tym więcej rzeczy, które ona zawiera, ma na metce napis „dry clean only”. Po drugie, pranie w pralni potrafi odświeżyć rzeczy, które przez miesiące wędrówki między szafą, ciałem i pralką straciły nieco nieskazitelności. Niepokojących plam na ulubionej koszuli nawet nie próbuj zapierać na własną rękę przed konsultacją z panią w pralni.
Z tego, jak istotna jest dobra pralnia, nie zdawałem sobie sprawy dopóki nie odkryłem, że nie wszędzie jest tak, jak u mnie na Grochowie. Uważałem, że skoro panie są zrzędliwe, a raz zgubiły mi spodnie na cały jeden dzień, to znaczy, że firma jest raczej przeciętna. Nic z tych rzeczy: w moim wyobrażeniu PRL-u zderzają się dwa obrazy etosu pracy: robotniczy „czy się stoi czy się leży” z inteligenckim „róbmy swoje”. Panie z pralni mogą wpisywać się w obie te poetyki. Dlatego może i nie odpowiedzą ci „dzień dobry”, ale skutecznie powiedzą „do widzenia” plamie na krawacie. Oczywiście, dzisiejsze sieciówki w hipermarketach (znam ze słyszenia i dobrych opinii 5-á-sec) są zapewne lepsze pod względem tempa i kultury obsługi klienta, pytanie jednak, czy łatwiej obłaskawić ich personel, niż panią z osiedlowego punktu, a to ważna rzecz. Bo jeśli pani z pralni uzna, że dodatkowa porcja wysiłku jest ważna, „bo to taki miły pan” – wygrałeś. A razem z tobą twoja garderoba.
2. Poprawki krawieckie: nie jedź „do miasta”. Przytyło się parę kilo i marynarka nie jest już tym, czym była? Oddaj ją któremuś ze znanych krawców w centrum. Znają marynarki nie tylko z żurnali i wiedzą, jak to czy tamto musi być skonstruowane, co można przesunąć, gdzie popuścić. Ale jeśli właśnie odkryłeś, że koszula, którą lubisz, mogłaby być węższa, spodnie – przestać się włóczyć po ziemi za właścicielem, a guziki płaszcza lepiej trzymać w miejscu, rozejrzyj się dookoła. W polskich miastach punkt poprawek krawieckich czai się w co trzeciej suterenie bloku, co piątym zaadaptowanym garażu albo pomieszczeniu za małym, by pomieścić tam poważny biznes. Zasada, że po którymś zamówieniu będziesz wiedział, czego oczekiwać i na co zwrócić uwagę przy zlecaniu pracy, nie różni się niczym od współpracy z najlepszymi krawcami, u których zamawiasz garnitury.
3. Punkt szewski. Potrzebujesz reperacji fleczka, czy tylko sztacha butaprenu? Obojętne – zawsze z pomocą idą punkty poprawek szewskich, równie popularne, co poprawki krawieckie. Niezwykle przydatne, zanim twój zbiór butów będzie się składał z samych limitowanych serii najlepszych marek, które gwarantują dożywotni serwis door-to-door z dowozem bentleyem. Osobiście nie ufam punktom „usług mistrzowskich”, gdzie zegarmistrz, szlifierzmistrz i szewcmistrz łączą się w jednej osobie, ale zaufanie jest ważniejsze od zasad, więc jeśli twój szewc potrafi dorobić też klucz Gerdy – trzymaj się go. Tylko nie ostrz u niego noży. Tego naprawdę nie robi się na szlifierce.


4. Dobra kwiaciarnia jest nie tylko dla mężczyzny „w pewnym wieku” tym, czym kiosk z kondomami dla chłopaka. Ma też inną ważną funkcję. Połowie populacji – wiecie, tej drugiej połowie – zastępuje aptekę (magnez na PMS, proszki na „nie dzisiaj, boli mnie głowa”, prozak na ból życia), kiosk z upominkami (jeśli nie było kiedy kupić cioci prezentu na imieniny; wujkowi w takiej sytuacji dajemy nieotwartą flaszkę z własnego barku), a w ograniczonym zakresie nawet galerię handlową.
Nie musisz się znać na kwiatach, żeby rozpoznać dobrą kwiaciarnię. Poznasz ją po tym, że nie musisz się w niej znać na kwiatach (uroki rekurencji), różnica między sumą cen kwiatów a ceną bukietu, czyli koszty przybrania, nie jest załamująca, a całość jest ładna i zapakowana w coś, co oddycha (celofan zamraża kwiaty w zimie i dusi je w lecie). Wspominałem o kwiaciarce? To taka sprzedawczyni z duszą artystki-florystki, do tego osadzona w miejscu stworzonym do flirtu. Nie wspominaj o niej żonie, kiedy wrócisz do domu z kwiatami – może zepsuć efekt.
5. Całodobowy kebab. Nie wiem, jak wy, ale ja rzadko mogę się powstrzymać przed kebsem o czwartej nad ranem po dobrze zagospodarowanym wieczorze. Przyznaję jednak, że dorzuciłem ten punkt dla równego rachunku.
Related Stories
Tylko grafoman nie p
Szczotki i pędzle j
Krawiectwo miarowe w
Zapach mężczyzny
Niektóre mają pół wieku i wciąż można je kupić. Klasyczne i czysto męskie perfumy żyją w cieniu współczesnych obupłciowych kompozycji.
Żaden inny element męskiej garderoby nie wpisał się tak mocno w kulturę unisex, jak perfumy. Wizerunek trafia do nas przez rozum, mamy czas, choćby podświadomie, przeanalizować go. Dlatego wciąż nie wymiera ostatecznie grupa mężczyzn, którzy trendowi unisex mniej lub bardziej się opierają, stawiając na wizerunek jednoznacznie męski. Tymczasem projektanci, którzy serwują nam swoje kompozycje perfum, stawiają bardzo powszechnie na bezpłciowe nuty cytrusowe, łagodne, nawet słodkawe i niektóre z nich nazywają „Men”, jakby obowiązkiem mężczyzny było pachnieć kwiatkami i świeżością kostki toaletowej.
Zapach, podobnie jak smak, uderza bezpośrednio w nasze odczucia estetyczne, atakuje pola skojarzeń, wyobrażenia. Pamiętacie magdalenkę Prousta? Dlatego, poza wyraźnymi anty-magdalenkami, perfumy podobają nam się prawie zawsze, bo po prostu pięknie pachną. Kto by miał tyle życia, żeby uczyć się nut głowy, serca i bazy, a później rozkładać je na czynniki pierwsze? Moje początkowe fascynacje perfumami to L’Eau par Kenzo, czyli kosz cytrusów i Givenchy Irresistible, pierwsze, zielono-czarne.
Dzisiaj jestem im – częściowo – wierny i patrzę z niepokojem na ubywanie błękitnego płynu z kolejnego flakonu. Ale Kenzo to włoski warzywniak, a ja, mimo, że oczywiście jestem miłośnikiem śródziemnomorskich klimatów, chciałbym się jednak kojarzyć z czymś nieco innym. Ciężkie drzewne i ziołowe nuty Givenchy, których kontynuację znalazłem ostatnio w Dsquared Silver Wind Wood, mają dalej wiele uroku, zwłaszcza że to zapach, w którym bardzo mnie lubi moja żona, co – szczęśliwy, kto nie wie – na pewnym etapie życia ma swoje zalety. Ale zapach lasu w wydaniu wylansowanych projektantów to jednak coś jak Land Rover Defender przerobiony na limuzynę (mówiłem, że zapachy przenoszą od razu do dzikiego świata pozarozumowych wyobrażeń?), a życie w mieście wymaga innych nut.
Jakich? Na pewno mydlarnianych, bo oznaczają mężczyznę zadbanego, ale nie przesadnie przywiązującemgo wagę do maskowania swojej naturalności. Zapach mydła czy kremu do golenia, jak kurze łapki wokół oczu, podkreśli dostojną, niedbałą naturalność. A na wierzch, czego dusza zapragnie: kawa, wódka, koniak, tytoń, a dla odważnych – może opium?
Poszukiwania rozpocząłem w sieciowych perfumeriach. Trudno w nich oczywiście o „butikowe” zapachy, które na pewno byłyby bardziej charakterystyczne i niepowtarzalne, może także lepsze jakościowo. Ale sieciówki to dobre miejsce na start, a może wyniki kwerendy przydadzą się jeszcze w ogniu przedświątecznych zakupów.


Pierwszym bodźcem do poszukiwań była rozmowa na perfumiarski temat z przyjacielem, którego skóra epatowała mnie w międzyczasie Chanel Egoiste, zapachem zaiste spełniającym kryteria męskości (rozmawialiśmy m.in. o świetnej reklamie tego pachnidła). Jednak wypuszczone na rynek już ponad dwadzieścia lat temu perfumy w którymś momencie tak obezwładniają zapachem tytoniu, że nieomal budziłyby we mnie – palącym sporadycznie – poczucie winy. Tytoń, którego szukałem w perfumach, znalazł mnie sam i od razu znokautował. Co prawda marka Egoiste znana jest też w bardziej popularnym, nowoczesnym i wygładzonym wydaniu Platinum, zapachu bardzo ciekawym, ale… no właśnie, popularnym, nowoczesnym i wygładzonym. Świetnie uzupełniałby smoking na balu, gdzie żaden mężczyzna nie próbuje narzucić swojego ja innym, jednak dla potrzeb codziennego życia towarzyskiego i uczuciowego wydaje mi się zbyt mało partykularny.
Drugi trop to nowe perfumy Carolina Herrera 212 Vip Men. Narobiły mi wielkiego smaku mową o wódce, kawiorze, skórze i drzewie. Skojarzenia tych zapachów, zwłaszcza rosyjskobrzmiących nut wódki i kawioru, w opracowaniu zachodnich perfumiarzy, zdawały mi się mieć potencjał wyrażania czegoś nieuchwytnego w kondycji polskiego mężczyzny (znacie tę anegdotkę o Francuzie, który leciał do Moskwy i Rosjaninie, który podróżował do Paryża? Obaj mieli międzylądowanie w Warszawie. „Moskwa!” wykrzyknął urzeczony Francuz – „Paryż!”, zachwycił się Rosjanin). Niestety, po jednej próbie muszę powiedzieć, że marketing wyprzedził produkt, choć może kiedyś dam mu drugą szansę.


Tymczasem są ważniejsze sprawy. Otóż nawet na półkach perfumerii w zwykłych centrach handlowych (w przeciwieństwie do butików dla wtajemniczonych) można trafić staromodne, urzekające męskie „mydlarnie” w dawnych i nowych wydaniach. Na krótką listę zakwalifikowanych do kolejnego etapu postępowania dostał się więc klasyczny zapach Armaniego, właściwie bez tytułu (Armani Pour Homme), opracowany bodaj w połowie lat osiemdziesiątych. Jednak chyba pod względem klasyki przewyższają go zapachy ze stajni Chanel: Pour Monsieur i Antaeus. Ten pierwszy zobaczył światło dzienne już w 1955 roku, jest więc najstarszy z ankietowanych. Do czasu premiery Antaeusa, która miała miejsce na początku lat 80., był to jedyny męski zapach Chanel i chyba rozumiem dlaczego: kardamon, cedr, wetiwer i kilka innych nut w tym przeciekawym pachnidle to wszystko, czego potrzeba mężczyźnie. Pour Monsieur jest zdecydowanie niedzisiejszy, w najlepszym tego słowa znaczeniu. To samo można powiedzieć o drugich perfumach Chanel, ale one wydały mi się zbyt narzucające.


Dla porzadku, na końcu sprawdziłem, jak rzecz ma się dzisiaj. Kontynuatorem klasyki jest linia Toma Forda, który swoim filmem Samotny mężczyzna udowodnił, że klasyczną elegancję traktuje poważnie i z nostalgią. Najbezpieczniejsze są perfumy, które sygnował wyłącznie nazwiskiem (Tom Ford), choć zdjęcie, które je reklamuje, zdaje się twierdzić co innego. Tom Ford Grey Vetiver to bardzo ciekawy, klasyczny zapach, który – podobnie jak wcześniej Egoiste – sprawił mi niemałą niespodziankę, kiedy po kilku godzinach poczułem wyraźny… smar. Podobno Grey Vetiver to nowoczesny zapach, niewątpliwie nie jest jednak unisex. Jak by jednak nie było, kiedy zamierzasz oczarować nim kogoś, z kim jesteś umówiony, upewnij się, że jest to osoba punktualna. Jeśli spóźni się o godzinę na właściwe, ciężkie męskie nuty, zastanie na miejscu spotkania spracowanego mechanika. Aha, Tom Ford robi jeszcze perfumy o nazwie Extreme, która wydaje mi się dobrana równie idealnie, jak słowo Irresistible do perfum, którym nie może się oprzeć moja żona. Jest zatem zbyt ekstremalna. Perfuma, nie żona.
Na koniec kilka ogólnikowych zastrzeżeń: po pierwsze – wierzę w to, że istnieje grupa ludzi, którzy potrafią rozmawiać we wspólnym języku o zapachach czy smakach, można i warto się tego języka uczyć, ale – póki co – lepiej nie ode mnie. Po drugie – to co na mnie albo na kimś, kogo znam pachnie w konkretny sposób, może i będzie pachnieć inaczej na tobie. W Egoiście tytoń jest – to fakt potwierdzony przez wszystkich. Ale być może stwierdzenie, że pachnie się nimi jak kryształowa popielnica, to jakaś moja osobista psychodrama? Tak czy inaczej ten zapach na pewno warto sprawdzić. A po trzecie – zapachy znanych marek, które można znaleźć w perfumeriach w centrach handlowych, do tego w Polsce (nieniachalnie dopieszczanej przez luksusowe marki), to naprawdę dopiero wierzchołek góry lodowej. I chociaż mam swoich faworytów w poszukiwaniu zapachu dla dorosłego mężczyzny, to gdzieś tam jest życie, którego jeszcze nie wiodę. Nie poddaję się więc, a na razie zostaję przy Armanim i dwóch najstarszych Chanelach. Jako jedyne wyróżniały się z wielu próbek po dobie leżakowania, a w świecie zapachów oznacza to, że są niemal nieprzemijające. Jak stary dobry styl.
Related Stories
Najlepsze spośród
Broda? Modna, ale ni
Dwa grzbiety, trzy s