Gotówką, w uczciwej wysokości i bez sprawdzania wszystkich rubryczek quality checku pracy kelnera
Krytyk kulinarny Maciej Nowak wywołał burzę. Napisał na fejsie: „Magda [Gessler], nie pierdol”. A więc brzydko. Brzydko, bo jak twierdzi inny krytyk, już nie kulinarny, Robert Stiller, to czasownik „jebać” od paru dziesiątków lat odzyskuje i niemalże już odzyskał swą naturalną godność, ponieważ był ludowy, nie mizdrzący się i nie obleśny, jak np. polskie „pierdolić” obrzydliwie i pretensjonalnie wyprowadzone z pierdzenia.
Obrzydliwie i pretensjonalnie więc, ale ważne, o co poszło, a mianowicie o napiwki. Celebrytka od gotowania powiedziała lub zacytowała coś, co wskazywało, że są one raczej nie okej, szkodzą i restauratorom, i klientom i najlepiej, żeby odeszły do lamusa. Uniesienie Nowaka, poparte stwierdzeniem, że zatrudnia kelnerów za głodowe stawki albo na czarno (prawdopodobne, w końcu słyszy się czasem, że Gessler potrafi obsłużyć angielskiego króla, ale polskich wierzycieli – nie zawsze), wywołało z kolei lawinę pro- i kontruniesień. Żywy dowód, że polski fejsbuk nie potrzebuje Faktu i mamy Madzi, żeby odwrócić swoją uwagę od dziury budżetowej i referendum w Warszawie.
Z ciekawością śledziłem kilka takich dyskusji wśród znajomych i myślę, że warto podrążyć temat, może nawet, na sekundę, wpadając w jakąś lekką antropologię kultury.
Dyskutanci, którzy opowiedzieli się za albo przeciw napiwkom, zdają się zgodnie wpisywać je w jakiś nuworyszowski, sposób myślenia o pieniądzach: są one po to, żeby za coś płacić. Dlaczego nuworyszowski? Bo to właśnie dla ludzi, którzy po raz pierwszy w życiu mają pieniądz, którzy nawet – wszak często uczciwie – dorobili się, charakterystyczne jest myślenie o tym przełożeniu „uczciwej pracy”, „wysiłku”/„poświęcenia” itp. na zysk, zarobek, kołacze.
Myślenie z gruntu sensowne, dopóki – jak niektórzy, a o takich przypadkach słyszałem – nie zacznie się uzasadniać nieustępowania staruszkom miejsca w tramwaju „bo zapłaciłem za to miejsce kasując bilet” albo „dawać nauczkę” kasjerce, która pomyliła się w liczeniu, nie wyprowadzając jej z błędu, a efekt pomyłki wydając potem na piwo. Innymi słowy – przekładać ludzką życzliwość na język waluty, jedyne esperanto.
Zwolennicy napiwków dawanych do ręki twierdzili w tych dyskusjach, że chcą móc swobodnie (dając napiwek lub nie) ocenić pracę kelnera, jego uprzejmość i zaangażowanie w obsługę. Twierdzili też, że pozwalają w ten sposób dorobić kelnerowi do żałośnie niskiej (przeważnie także przez napiwki) pensji oraz obronić ten jej fragment przed wrażym fiskusem.
Zwolennicy doliczania serwisu do rachunku z kolei pytali dramatycznie, czemu akurat ta grupa zawodowa ma mieć nieopodatkowaną istotną część przychodu i dlaczego to właśnie kelnerzy, a nie kucharze i pomywacze, mają dostawać odsetki od rachunków za posiłek. Jak więc widać, obie strony sądziły o napiwkach dokładnie to samo i jak przystało na takie sytuacje, kłócili się tak zawzięcie, że zawiązywały się silne jak poxipol sojusze i upadały przyjaźnie. W dyskusji było tyle nienawiści, że Jack Nicholson cieszyłby się jak dziecko.
Czego nie rozumieli dyskutanci? Niczego. Ot, taki mały szkopuł.
Napiwek nie jest częścią ceny i nie jest zapłatą za usługę. Dopóki tego nie zrozumiesz, jadaj w knajpach z samoobsługą. Napiwek dla kelnera jest czymś więcej. Jest potwierdzeniem twojego statusu i materialną formą podziękowania, tak jak – choćby symboliczny – grosik należy się kominiarzowi, który w dniu św. Floriana, patrona kominiarzy, wręcza ci w prezencie święty obrazek albo kalendarzyk. Tak jak grosik albo złotówkę musisz oddać komuś, kto w prezencie daje ci nóż, bo chociaż wiara w przesądy przynosi pecha, to łamanie usankcjonowanych nimi obyczajów pozostawia jakąś niewielką, ale ubolewania godną pustkę.
Och, już widzę młodych kapitalistów, którzy w odpowiedzi na taki gest i oczekiwanie pieniążka wymieniają stosowne ustępy kodeksu cywilnego, zgodnie z którymi niezamówiona usługa lub towar nie może być podstawą do roszczeń o płatności! Myślę, że znam kilka osiedli w Warszawie, gdzie można spotkać na pęczki tego typu mędrców…
Odmówić kelnerowi napiwku jest oczywiście formą oceny jego pracy, ale nie na zasadzie odmówienia zapłaty za usługę, a raczej w formie wyrzutu, do którego lepiej mieć mocne podstawy. Wycenianie wysokości napiwku według jakichś przyjętych kryteriów jest mniej więcej równie mądre jak wycenianie ofiary na niedzielną tacę według merytorycznej zawartości kazania.
Co oczywiście nie znaczy, że pieniądze są do szastania, bo nie są. Za niski napiwek jest uwłaczający, ale za wysoki, dla odmiany, może wywoływać urazę. Bo poczucie wyższości to fajna rzecz, dopóki demonstrujesz je w obrębie pewnej grupy ludzi, w której każdy mógłby odpłacić ci pięknym za nadobne. A kiedy demonstrujesz poczucie wyższości wobec człowieka, którego zadanie polega na obsługiwaniu cię, to jesteś takim burakiem, że powinni cię dusić w soku malinowym i basta. Stąd właśnie te praktyczne wskazówki, że dla kelnera 10-15 procent, a dla taksówkarza i listonosza – końcówka z zaokrąglenia.
Właściwa forma napiwku w knajpie to zatem:
- Materialna manifestacja wdzięczności, która nie wynika z umowy między tobą a kelnerem, a tym bardziej firmą gastronomiczną, ale z kulturowej tradycji życia wśród ludzi. Dlatego w przewodnikach po obcych krajach napiwki opisywane są w dziale „obyczaje” albo „jedzenie i picie”, a nie w sekcji z wymogami wizowymi i legalnością posiadania marihuany w danym kraju
- 10-15 proc. rachunku w sensownym zaokrągleniu. Bez drobiazgowego liczenia. Te procenty mają pokazać skalę, a nie zmusić cię do sięgania po kalkulator przed sięgnięciem do portfela
- Gotówka położona na talerzyku z rachunkiem lub na stole. Oczywiście form wręczania napiwku przy płaceniu gotówką jest więcej: możesz powiedzieć kelnerowi, do ilu ma wydać, albo użyć niezwykle miłego „reszty nie trzeba”
Regulowanie napiwku na terminalu płatniczym jest w zasadzie możliwe, ale skoro napiwek jest formą wymiany symbolicznej, to płacenie go elektronicznie wygląda trochę jakby Indianie palili e-papierosa pokoju. To rzekłszy, biję się w piersi. Zbyt często z różnych powodów, głównie przez roztargnienie, zdarza mi się nie mieć dość gotówki, a czasem nawet grosza przy duszy, że aż mi siebie jest żal. W takich sytuacjach w zaprzyjaźnionych knajpach staram się bilansować wszystko na przestrzeni dłuższego okresu wizyt, ale w takich, gdzie rzadko bywam, zawsze staram się bardziej.
Zresztą co ze mnie za drogowskaz? Zasada pozostaje w mocy. Drobne w kieszeni powinno się mieć bezwzględnie i zawsze. Ale o tym, moje dzieci, to już zupełnie inna historia.