Ken Cosgrove wciąż broni nieśmiertelnej duszy literata przed zakusami piekieł Madison Avenue
Jedną z modnych zabaw na fejsie jest najwyraźniej – nie wiem, nie klikam – generator odpowiedzi na pytania, jakim X byłbyś (gdzie X może być czymkolwiek – bohaterem komiksu, marką samochodu albo kwiatem). Dziwne, bo nie trafiłem dotąd na aplikację mówiącą, którym byłbym bohaterem Mad Menów. I dobrze, bo wiem to bez niej.
A zatem – kim bym był? Donem Draperem, oczywiście, jak każdy? Otóż nie, mam nadzieję. Don to nie moja melodia, zresztą przy tworzeniu tej postaci, mam wrażenie, scenarzysta zapomniał o podstawowej zasadzie odtwórstwa historycznego: odtwarzaj regułę, a nie wyjątki. Siłą Mad Menów jest nie (tylko) pierwszoplanowa postać, ale wzorzysta i barwna galeria bohaterów w tle, tzw. sztafaż. A jedna z najciekawszych, choć nie najmocniej świecących gwiazd tego firmamentu to Ken Cosgrove.
Pamiętacie tego blondaska? Powinniście. W ciągu kilku sezonów serialu zdarzyło mu się dużo dziwnych rzeczy, na czele których była utrata oka podczas polowania. Ale Ken jest mocno zarysowany już od początku serialu.
Ten sukinsyn opublikował opowiadanie w The Atlantic. Już wówczas stuletnim magazynie dla nowoangielskich chłoptasiów, którzy w tygodniu chodzą do opery, a w weekend jeżdżą kabrioletami na golfa do zamiejskich posiadłości.
Znienawidzili go za to koledzy z działu, kiedy wszyscy byli nieopierzonymi akantami w miniaturowej agencji, jaką była Sterling and Cooper w pierwszym sezonie. Daj wam Boże, żebyście znali ten rodzaj nienawiści: ten mały chujek śmie być lepszy niż my! Nie mamy jak umniejszyć jego zasług, choćbyśmy bardzo chcieli, bo gnojek nawet szwagra w redakcji nie ma. Przysyła opowiadanie, a tam uznają je za zdatne do druku. No, nienawidziłem go w tym odcinku, na równi z Pete’em i resztą kolegów. Zwłaszcza chodzi tutaj o Pete’a, bo wszystko w tym biurze rozgrywa się w opozycji do tego pozbawionego życia prywatnego, żałosnego dupka, który realizuje się tylko przez biuro.
Ale od premiery Mad Menów minęło osiem lat, a w świecie przedstawionym serialu – jeszcze lepiej, bo kilkanaście. Don pozbył się od tego czasu dwóch żon (stary, na twoim miejscu nigdy nie wypuszczałbym z sypialni January Jones), Pete Campbell znacznej połaci włosów. A co miał Ken, i czego nigdy nie porzucił? Ambicji.
Korporacja w Mad Menach jest przeciwieństwem korporacji takich, jakimi ja je poznałem, Bogu dzięki powierzchownie. To miejsce, gdzie każdy nosi buławę w plecaku. W dzisiejszych korporacjach, mam wrażenie, każdy, choćby nawet miał buławę, nosi ją w plecaku. W SCDP jeśli jesteś akantem, szukasz sobie miejsca w radzie partnerów, a jeśli jesteś partnerem – w nazwie firmy. Jeśli to istnieje gdzieś jeszcze, to tylko w jakichś korporacjach prawnych albo podatkowych, bo przecież nie w Samsungu ani w Procter and Gamble. Tam – prowadź swój pług przez kości umarłych. Ale w świecie Mad Menów każdy ma swoje ambicje, o nikim nie można powiedzieć, że swoje porzucił. Tylko ambicje Kena są… inne.
Ken jest negatywem Pete’a. Nie poddał się. Ken nie przyjmuje do wiadomości, że jego robota w agencji to osiem godzin, trzecia część każdej doby, sprzedana za stek w dobrej restauracji w drugiej jednej trzeciej i spokojny sen w nocy. Ken czuje, że jest czymś więcej niż jego zawód – a to najwięcej, ile można dostać na zawodowym gruncie właśnie. Otarł się o śmierć wewnętrzną, kiedy szef zabronił mu pisać, a kontrahent pozbawił oka. Bez oka traci się głębię widzenia, zatarciu ulega ostrość, barwy tracą nasycenie. To samo dzieje się u pisarza, kiedy przestanie pisać. Na szczęście Ken otrząsnął się. Przestał być Benem Hargrovem, ale stał się Davidem Algonquinem.
Okej, gość nie jest bez winy. Mówi o sobie z być może za dużym szacunkiem. Prawdopodobnie przecenia swoje możliwości: i tak jestem lepszy w pisaniu niż w tym, co tu robię. (Nawiasem mówiąc, czy Rafał Ziemkiewicz już przestał traktować się jako pisarza science fiction, piszącego doraźnie publicystykę żeby zarobić na chleb?) Ken, być może to jego największy grzech, upiera się przy byciu pisarzem, kiedy mógłby zwyczajnie pozostać rentierem. Nie musieć NAWET pisać? Mnie by to urządzało. On jednak zostaje w biznesie, daje się sprowokować Pete’owi obsesją udowadniania sobie czegoś pośród teleksów i ołpenspejsów.
A jednak jego opór jest bliski mojemu oporowi, kiedy myślę o tym jak od lat, za cenę żarcia chleba ze smalcem zamiast cynaderek w Brasserie Warszawskiej, godnie odmawiam postradania statusu freelancera jak żebrak odmawia kawioru: – Nie jadam.
Bo moment, w którym – skoro wcześniej myślałeś o sobie jako o pisarzu – przyznajesz przed sobą i przed światem, że jesteś akantem w korpie…* to moment twojej śmierci. Pete Campbell jest martwy od dawna, o ile w ogóle kiedyś był żywy. Na cmentarzu w Józefowie, gdzie leży dziadek mojej żony, świetny facet – ktoś kupił sobie pomnik. Na płycie jest napisane:
JAN KOWALSKI
1935-
To były piękne dni
Ja mojego życia jeszcze tak jednoznacznie nie podsumowałem**. Ale przynajmniej na pytanie o formę zatrudnienia odpowiadam: – Umowa o dzieło, ale nie śmieciówka.
Jestem czymś więcej niż moja aktualna praca, a to akurat już całkiem nieźle. Ta maksyma powinna dotyczyć każdego, nawet jeśli nie czuje się niespełnionym pisarzem.
* Nie muszę, mam nadzieję, dodawać, że nie mam nic do akantów, jak nie mam nic do listonoszy, mechaników, architektów, a nawet z zawodu dyrektorów. Dodam za to, że w moim własnym zawodzie dziennikarskim jest tyle lania betonu (do samego lania betonu też nic nie mam), od którego trzeba się trzymać z daleka, że Boże dopomóż. Pozdrawiam w tym miejscu portale internetowe, w których jak w PRL-owskim dowcipie, jest taki zapierdol z taczką, że nie ma kiedy załadować
** Napisałbym sobie
PRZEMYSŁAW BOCIĄGA
1982-
Fajny facet