Lego Masters
Fot. Cezary Piwowarski/Materiały prasowe TVN

Lego Masters. Kultura nerdów będzie wiele zawdzięczać świetnemu show TVN-u

Klocki lego pozostają świetną zabawką, a nowy program TVN-u Lego Masters dobrze to oddaje. Ma też szansę wywołać pewną zmianę w kulturze.

Wierzcie lub nie, ale jest dziełem czystego, nieskazitelnego przypadku, że właśnie w sobotę 14 listopada wyciągnąłem moje chłopięce klocki lego. Przypadek polegał zaś na tym, że był to dzień premiery pierwszego odcinka TVN-owskiego programu Lego Masters. W programie na brytyjskiej licencji (od 2017 ukazały się trzy sezony) dwuosobowe zespoły współzawodniczą, realizując wyznaczone zadania konstrukcjami z lego.

W polskim Lego Masters klimat jest kameralny. Zespołów jest osiem, sędziują świeże twarze ekspertów: polska projektantka pracująca w Danii dla Lego Ola Mirecka i Paweł Duda, influencer „Brodaty Geek”. Poza tym – wszystkie składniki sukcesu znane fanom telewizji. Prowadzący Marcin Prokop i formuła lekkiego współzawodnictwa. Zawodnicy – „ludzie tacy jak my” z konwencją szybkich, wyrazistych notek biograficznych opartych na trzech sloganach. Życióweczka. 

Wszystko inne – sklepik z klockami, stanowiska pracy, przepisy i sposób nadawania zadań – znamy świetnie. To w zasadzie Master Chef z niejadalnymi składnikami. Jeśli telewizja może się pochwalić jakimkolwiek wkładem własnym w kulturowy mainstream, to właśnie tego typu programy są najlepszym przykładem tego wkładu.

8×2 pola radości

Po przeszło 30 latach mój pierwszy zestaw lego okazał się mieć wszystkie części oprócz jednej. Czerwony wóz strażacki z podnoszoną i obracaną drabiną zapamiętałem jako zabawkę tak dużą, że ledwo mieściła się w rękach. Przy składaniu okazało się, że stoi na płycie podłogowej o wymiarach osiem na dwa cićki. 

Wypustki, kiedy mowa o lego, brzmią jak „Kochanie, zdefloruj mnie dogłębnie swoim członkiem” w sypialnianym dirty-talku. Just no fun

(Cićki. Te no. Wiecie, o czym mówię. Nie znam polskiego słowa. Po angielsku nazywają się studs. Wikipedia używa słowa „wypustki”. Ale wypustki, kiedy mowa o lego, brzmią jak „Kochanie, zdefloruj mnie dogłębnie swoim członkiem” w sypialnianym dirty-talku. Just no fun).

Cały wóz ma więc długość ośmiu cićków, generycznie uśmiechniętego strażaka (uśmiech pochodzi z 1968 roku, kiedy pojawiły się legoludki). Zaginęła mu płytka 1×1 TrYellow, czyli jeden z reflektorów. Zestaw ma numer 6621. Według deklaracji producenta miał 33 elementy. W sprzedaży pojawił się w 1984 roku. Wiem to, bo internet to wie. 

Ja jednak dostałem go pewnie kilka lat później, bo dokładnie pamiętam: domowy przedpokój. Zielony dywan w ciemniejsze kwiaty. I tego wujka, kolegę mojego ojca, który przywiózł mi z Wiednia moje pierwsze lego. To, czego nie pamiętam, to czy wtedy już wiedziałem, że to TO LEGO. Wydaje mi się, że tak, ale to pewnie jeden z figli pamięci.

Wozu nie złożyłem pewnie nigdy później. Razem z kolejnymi zestawami jego części stanowiły korpus klocków, z których można było złożyć wszystko. W Lego Masters magazynek liczy podobno dwa miliony elementów. Że złożony wóz strażacki z lat 80. jest dla mnie wehikułem czasu i magdalenką Prousta, nie trzeba chyba nawet wspominać. Niedługo, za sprawą nowego filmu Finchera, znów modny będzie „Obywatel Kane” Orsona Wellesa. Moją różyczką jest właśnie zestaw Lego 6621.

Lego relatywizm

Sięgnąłem po moje pudło akrylonitrylobutadienostyrolowych klocków, żeby pokazać dzieciom lego relatywizm. Ich własne pudła klocków pełne są wszystkiego dziewczyńskiego. Zamków Elsy, stadnin, foodtrucków, camperów z deskami surfingowymi, laboratoriów naukowczyń i jednorożców. Rzeczywiście szybko zwróciły uwagę, że „moich czasach” miecz, kołczan czy kilof z lego musiał mieć dużo większą wartość; mam takich rzeczy zaledwie garstkę, podczas kiedy one muszą mieć na akcesoria osobne przyborniki.

I tym ich lego bawimy się genialnie – niczym w Lego Masters, znajdujemy nowe funkcje dla elementów. Budujemy restaurację na 10 stolików z w pełni funkcjonalnym zapleczem. Stanowisko grillowe, obierak, zmywak, chłodnie, wydawka. Nie krzyżujemy ciągu czystego z brudnym, w toalecie dla personelu – szczotki do szorowania rąk, w tej dla gości – przewijak i usprawnienia dla niepełnosprawnych.  Lego idzie daleko, by w byciu dziecięcą zabawką nie zgubić mnie. Jak każda dobra zabawka czy gra daje tylko przestrzeń, by wypełnić ją własnymi treściami. Oraz by wzbudzić podziw nad istotą projektu; namysł na poziomie meta, który sprawia, że zabawa podoba nam się, bo widzimy istotę jej fajności.

A zarazem zauważyłem, że kiedy sześciolatka po raz pierwszy wzięła do ręki garść starych klocków – zaczęła bawić się nimi zupełnie inaczej. Budować, a nie rolplejować. I to jest chyba unisex lego: każdy może bawić się w każdy sposób.

Fajność klocków Lego ma kilka składników.
  • modułowość. Podobno (to wyliczenia z niedostępnej mi sfery matematyki) sześć klocków 2×4 można połączyć na ponad 915 milionów sposobów.
  • kompatybilność wsteczna. Klocki lego z 2020 można w dalszym ciągu połączyć z tymi powstałymi pół wieku temu. Tak to działa nawet jeżeli pojawiają się nowe metody łączenia (te kołki z technica albo dziurki wewnątrz cićków). Gdyby jakaś marka np. motoryzacyjna czy komputerowa osiągnęła jedną dziesiątą tego wyniku, miłośnicy gratów nosiliby ją na rękach.
  • powyższe sprawia, że w lego w zasadzie less wcale nie jest more. Nawet klocek tak specjalistyczny jak końcówka do sikawki mojego strażaka ostatecznie może mieć setki tysięcy możliwych zastosowań. More is more.

Lego Masters Chef

Dlatego właśnie lego w programie Lego Masters tak łatwo wchodzą w rolę wykreowaną wcześniej przez produkty żywnościowe na potrzeby Master Chefów wszelkiej maści. Lego Masters to demko kreatywności marki i jeśli miałbym do czegoś przyczepić się w tym programie, to właśnie do tego faktu. Nie jestem wielkim fanem (delikatnie mówiąc!) fetyszyzmu konsumenckiego, a pozycjonowanie zabawek dla dzieci jako markowe produkty lekko mnie odstręcza. Ale cóż, swoimi dobrymi projektami i konsekwentnym niezłym zarządzaniem firmą (włącznie z wyjściem z mielizny lat 80.) Lego wyraźnie na swoją pozycję zapracowało. Więc niech im będzie na zdrowie.

Lego Masters to demko możliwości marki. Nie jestem tego fanem, ale zasłużyli, więc niech im idzie na zdrowie

Pierwszy – ubiegłotygodniowy – odcinek Lego Masters był przy tym zupełnie generyczny.  Jego uczestnicy to ludzie rozmyślnie dobrani pod kątem „miksu społecznego”. Od ojca z synem po dwóch kolegów – geeków, hipsterską parę itp. Nie jest to grupa jakkolwiek reprezentacyjna – w programie jest pewnie więcej architektów, niż księgarzy jest w romantycznych komediach Nory Ephron – ale jest reprezentatywna dla pewnego szerszego kręgu użytkowników lego. Mieli za zadanie zbudować domek z klocków – wersja premium, ale to dalej domek z klocków – a następnie malowniczo go zniszczyć.

Zadanie ściągnięte było z piątego odcinka pierwszego sezonu amerykańskiej edycji Lego Masters. Przyjrzyjmy się więc innym zadaniom, bo podobne na pewno czekają naszych bohaterów: komiksowe starcie dobra ze złem (zawodnicy budują ilustrację tematu), nowo zaprojektowany robot z gwiezdnych wojen, kosmiczne starcie. Dodajmy do tego sędziego, o ksywce Brodaty Geek i uczestniczkę przedstawianą jako cosplayerkę.

Lego Masters: zemsta nerdów

Lego – jak wiele innych zabaw – jest silnie powiązane z lifestyle’owym archetypem, pozostającym dotychczas na obrzeżach naszej kultury. To archetyp geeka/nerda: niezbyt dostosowanego społecznie dzieciaka, metodycznie zgłębiającego (pop)naukę i popkulturę. Nie przypadkiem amerykańską mutację Lego Masters zapowiedziano podczas San Diego Comic Conu 2019 – popularnej, ale zdecydowanie nerdowej imprezy.

W nerdowym świecie popkultura jest systemem, a Lego – z franczyzą filmową, w której Batman razem z Gandalfem i retrokosmonautą (mam takich czterech!) ocalają świat przed złą korporacją – jest jednym ze spoiw tego systemu. Sprawdzić, czy nie D&D. Albo Uniwersum Gwiezdnych Wojen. Albo komiksy, planszówki, astronomia, memy o kocie Schrödingera. Albo książka kucharska „gotowanie dla geeków”, traktująca pozycję geeka jak „gotowanie jak facet” traktuje facetów: no dobra może uważasz, że społeczeństwo uważa cię za debila nie radzącego sobie ze światem. Ale są INNE SPOSOBY, by nauczyć się gotować. W tym wypadku: stosowanie praw fizyki.

Sam termin Nerd na gruncie angielskim obecny jest od połowy XX wieku. Do Polski dostał się razem z napływem angielskich słów, ale też i zachodnich stylów życia. Film z 1984 roku, „Revenge of the Nerds”, tłumaczony jest oficjalnie jako „Zemsta frajerów”. Jestem jednak przekonany, że oglądałem go za dzieciaka jako „Zemstę fajtłapy”. Choć mieliśmy Polcon, magazyny „Bajtek” czy „Magię i miecz” i Kucharzyki – oraz piracką edycję Talizmanu pod tytułem „Magiczny miecz” zamiast wcześniejszego „Magia i Miecz”. Ale nerdów wtedy nie stwierdzono.

Lego Masters: stopa w drzwi kultury nerdów

Także na zachodzie ich przenikanie do mainstreamu było dość powolne – rozmaite zemsty fajtłapów wszelkiej maści, postaci kreowane przez Ricka Moranisa w rogowych oprawkach, stanowiły raczej kozła ofiarnego niż pełnoprawną hollywoodzką postać.

Ale od czego jest telewizja, ten wielki demokratyzator! Po raz pierwszy w Polsce w najprawdziwszym prime time zobaczymy w dobrym świetle i na wyciągnięcie ręki tych dziwnych kolesi – i kolesiówy – z niezrozumiałego, niemainstreamowego świata, gdzie w piątek wieczorem je się doritosy, pije mountain dew i strzela do smoków. Co budzi słuszne zaniepokojenie mam i babć, że nastolatek nie rozwija się jak należy, nie wstrzykuje sobie marichuany i nie gra w słoneczko, jak napisali w „Tinie” że powinien.

Nie jestem wielkim fanem nerdowej subkultury. Jest jakaś cząstka mnie – nie kocham jej może nadmiernie, ale to nie powód, by ją zabijać – która uważa, że są rzeczy, z których powinno się wyrosnąć. Zwłaszcza, że kiedy z moich skłonności do szycia marynarek na miarę śmieją się koledzy, którzy na miarę szyją sobie XVI-wieczne kaftany, tekst taki jak ten jest moją Zemstą frajerów. Ale świat z nerdami w mainstreamie to świat z jednym stylem życia więcej

Od dzisiaj ten świat dostępny także w Polsce. Nerdowie wsadzili stopę w uchylone drzwi.

Edycja: w pierwszej wersji tekstu błędnie napisałem, że „Magia i Miecz” była pirackim wydaniem Talismanu. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana, więc nieco rozwinąłem myśl.