James Bond
Honey i Kim Phillby

James Bond i kobiety. Prawdziwy szpieg, który z 007 zrobił maczo

James Bond średnio „zalicza trzy laski na odcinek”. Żadnej nic nie obiecuje, niektóre zabija. Za takim stosunkiem superagenta do kobiet stoi radziecki skandal szpiegowski z lat 50.

Kiedy brytyjski aktor szekspirowski Daniel Craig (Skyfall) zadebiutował w roli Jamesa Bonda w filmie Casino Royale, krytyczka serwisu Slate.com Dana Stevens napisała wspaniałą recenzję.

W ekspozycji międzynarodowego Muzeum Szpiegostwa w Waszyngtonie jest obiekt zwany odbytniczym zestawem narzędzi [rectal tool kit], który wywołał trochę zamieszania, kiedy w 2002 roku otwarto muzeum. To metalowa kapsułka długa na około cztery cale, w którą wyposażani byli szpiedzy CIA na szczególnie niebezpieczne misje w latach sześćdziesiątych. Mój przyjaciel, który oglądał wystawę, stwierdził, że to kubeł zimnej wody na głowy wszystkich wyobrażających sobie siebie jako Bondów: jasne, dostaniesz kociaki wszystkich krajów, walizkę pełną gadżetów i dobrze wyposażonego aston martina, ale pod warunkiem, że będziesz paradował z pudełkiem pilniczków w tyłku. Daniel Craig (…) jest pierwszym Bondem, którego faktycznie można sobie wyobrazić, serwującego sobie odbytniczy zestaw narzędzi.

Kocham tę frazę do tego stopnia, że – bez ostatniego zdania – przywołałem ją w „Nienagannym. Biografii męskiego wizerunku”. (Dlatego też za ostateczny kształt tłumaczenia jestem winien podziękowania redaktorowi książki Pawłowi Sajewiczowi. Moje tłumaczenie było piękne i niewierne jak Vesper Lynd. Po jego zmianach jest atrakcyjne, dojrzałe i na miejscu jak Miss Moneypenny).

Kocham więc tę frazę. Zgadzam się z każdym słowem. Jednak myślenie Dany Stevens jest myśleniem skrajnie anachronicznym. W czasach, kiedy powstawał Bond, wsadzanie sobie czegoś w tyłek w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości było bardzo, bardzo na polu karnym. Książkowy i  filmowy James Bond posługuje się całym arsenałem skrytek oraz – ze skrajną efektywnością – każdą częścią swojego ciała. Oprócz właśnie tej jednej, szczególnej. Przypadek? Okazuje się, że nie.

James Bond: zdrada, która zapoczątkowała film

25 maja 1951 roku dwóch zaprzyjaźnionych brytyjskich dyplomatów wsiadło na jacht i wypłynęło do bretońskiego portu Saint-Malo. Jeden z nich krzyknął do obsługi portu „Do zobaczenia w poniedziałek!”, ale żaden powrót nigdy nie nastąpił. Guy Burgess i Donald Maclean musieli zboczyć z kursu, bo po jakimś czasie odnaleźli się w Moskwie. Dostali tam azyl. Okazało się, że agentami ZSRR byli od połowy lat 30., w tym przez całą wojnę.

Kilka lat po nich dwóch był Kim Phillby. Kiedy wreszcie do listy wysoko postawionych rosyjskich szpiegów dołączyli Anthony Blunt i John Cairncross, całość zyskała nazwę Piątka z Cambridge. Nazwa wzięła się od wykształcenia. Szpiegostwo wiązało się z dyplomacją. A do dyplomacji w tamtych czasach trafiało się z najlepszych uczelni. Cała władza była w rękach inteligentów w białych kołnierzykach. Wszyscy przeważnie znali się ze studiów. Albo chociaż widywali swoje zdjęcia wywieszone w gablotce z napisem „Wybitni absolwenci”. Sposób, w jaki David Fincher nakręcił „The Social Network” pokazuje, że niewiele się od tego czasu zmieniło po obu stronach Atlantyku.

Dezercja Burgessa i Macleana była głośnym wydarzeniem i odbiła się na reputacji nie tylko brytyjskiego rządu, lecz także relacjach angielsko-amerykańskich. To nie był problem organizacji, która miała kreta. To był problem tych wszystkich akademików w garniturach z Savile Row, którzy rzadzili Imperium Brytyjskim. Gentlemani się nie sprawdzili – być może ich czas minął?

Takie próby zbiorowego poukładania sobie obrazu świata w kryzysie wymagają różnych skomplikowanych zabiegów. Do najważniejszych z nich należy poszukiwanie kozła ofiarnego. Burgess i Maclean byli znani jako notoryczni pijacy (jeden z nich niemal zdekonspirował się w stanie wskazującym). Jednak rzadko dziś słyszymy o jeszcze jednej kompromitującej cesze dwóch „zaginionych agentów”, jak ich ochrzczono.

James Bond: seksizm na ratunek

Guy Burgess był homoseksualistą, a mówiło się też, że Maclean „zdradzał ciągoty”, zwłaszcza kiedy się napił. Jak podkreśla amerykański literaturoznawca Matthew Bellamy, przejście Burgessa i Macleana od etykietki „zdrajca” do „zboczeniec” nastąpiło w mediach dość szybko. Społeczeństwo wreszcie dowiedziało się, co było z nimi nie tak. Pamiętajmy, że rzecz dzieje się we wczesnych latach 50., podczas gdy homoseksualizm w Wielkiej Brytanii był nielegalny i karalny aż do 1967 roku.

Pierwsza książka Iana Fleminga z bondowskiego cyklu, Casino Royale, ukazała się na rynku 13 kwietnia 1953 roku, niespełna dwa lata po ucieczce pierwszych dwóch agentów, pardon – pierwszych dwóch gejów. Fleming w wywiadach mówił, że powołał Jamesa Bonda do życia w tymże 1953 roku. Trudno dyskutować z tym na sucho, ale byłby to bardzo krótki cykl wydawniczy – sama postać musiała dojrzewać w nim nieco dłużej. Bezpośrednia łączność – przynajmniej czasowa – afery radzieckich szpiegów i dzielnego wojownika przeciw międzynarodowemu terroryzmowi jest bezsprzeczna.

To właśnie afera gejów-zaprzańców wyjaśnia w najlepszy sposób stosunek Bonda do kobiet. W „kanonicznych” filmach dochodzi do tego pewnie jeszcze drugi ważny filar. Bondowskie filmy EON Productions to praktycznie zekranizowane numery „Playboya”, z pokazem kobiecych ciał, męskich gadżetów, modnymi alkoholami, aktualnym krawiectwem i wzorcem gentlemana-obywatela świata.

Gentleman Bond nigdy nie był jednak wobec kobiet takim gentlemanem, jak wyobrażają sobie dzisiaj piewcy tego dziwnego, bardzo ruchomego pojęcia. Był samcem alfa, walczącym kogutem, czasem opoką – ale przede wszystkim traktował kobiety jako rekwizyt swojej męskości, a nie jako inne żywe istoty. Tak było zwłaszcza we (wczesnych) filmach serii, tak było w zasadzie też książce, chociaż Bond Fleminga był bardziej kochliwy i opiekuńczy niż Bond producentów filmowych Roberta i Barbary Broccolich.

Wódka na śniadanie

To nie przypadek. To nawet nie prosty sprzedażowy trik, chociaż Honey eksponująca w filmie Dr. No full frontal nudity w dosłownie jednej klatce, jakby wmontowanej przez Tylera Durdena, z pewnością umocowało pewne oczekiwania wobec franczyzy. (Patrzcie uważnie, kiedy wychodzi spod odkażającego prysznica na Krab Key).

James Bond miał być „otwarcie męski”. Ostentacyjnie heteroseksualny w sposób rozwiewający wątpliwości. Od tego zależała jego skuteczność sprzedażowa, lecz także honor Imperium Brytyjskiego. Patrzcie, agenci w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości dalej są białymi, wykształconymi na elitarnych uniwersytetach mężczyznami w średnim wieku. Ich możliwości i wpływy dalej przewyższają, a odpowiedzialność nie dorasta do średniej obywatela Anglii. Dalej piją smirnoffa do śniadania w egzotycznych hotelach za pieniądze podatnika. Ale możecie się czuć bezpieczni, bo wszystko z nimi w porządku. Przynajmniej nie są zboczeńcami.

A jeśli z nimi wszystko w porządku, także w porządku z Imperium. Pod tym względem działalność Bonda była oczywiście PR-em antykryzysowym. Zaledwie sześć lat przed „narodzinami” bohatera Indie uzyskały niepodległość, więc 007 musiał stać się ambasadorem brytyjskich cichych wpływów w nowym świecie. A przy okazji piewcą zachodniego stylu życia. 

James Bond: ruchomy cel, ruchomy symbol

Matthew Bellamy podkreśla też jeszcze ciekawszy wątek. To nie agenci wywiadu wykreowali Jamesa Bonda, ale on stworzył ich. Nasze wyobrażenie o tym, jak agent powinien działać – psychopatycznie stosować przemoc, spijając jednocześnie śmietankę życia – pochodzi właśnie od Fleminga. Wyciąga przy tym – z prasówki i wspomnień agentów – jak mówią o kimś, że „przybondował” albo jak wizerunek agenta był zachętą przy rekrutacji do służb.

Bond jest oczywiście ruchomym symbolem. W niemal 70 lat od powstania i ponad 55 od pierwszego „oficjalnego” filmu ma na koncie dziesiątki idei, które w przemilczany sposób reprezentował. Ale nie milkną nigdy głosy, że nie może być kolorowy ani nie może być gejem, kiedy tylko taka sugestia pada między wierszami prasy plotkarskiej. 

Formalnie te głosy mają rację. Wychowaliśmy naszego ulubieńca w duchu ostentacyjnego heteroseksualizmu. Ale zrobiliśmy to z dwóch powodów. A) łatwiej było przez to sprzedawać smirnoffa i aston martiny, oraz b) łatwiej było nam przyjąć do wiadomości, że ktoś jest zdrajcą bo jest gejem, niż liczyć się z sympatią brytyjskiego gentlemana wobec idei radzieckiego komunizmu.

W zasadzie takich bohaterów potrzebujemy w tych niestabilnych czasach. Tylko gdzie w takim razie schować te cholerne pilniczki?