Jak zarobić na pierwszego bentleya

Spisałem sobie z okazji imienin krótką refleksję, która, po niedługim leżakowaniu, komisyjnie uznana została za godną publikacji

W mojej karierze zawodowej nastąpił ostatnio przełom. Po raz pierwszy w życiu rozwiązałem umowę o pracę za porozumieniem stron, nie dotrwawszy nawet do końca trzymiesięcznego okresu próbnego.

Nie dajcie się zwieść słowom okrągłym jak otoczaki. „Porozumienie stron” było tutaj trochę jak na jakimś synodzie unickim, raczej protokołem rozbieżności niż faktycznym gruntem porozumienia. Na szczęście nie muszę bać się o bieżącą egzystencję, więc i podsumowania nie są zatrute dziegciem w beczce miodu.

Sprzyja im też fakt, że mam dzisiaj imieniny. To taki dzień, kiedy – chcesz tego czy nie chcesz – wszystko kręci się wokół ciebie, a że egzemplarz sygnalny książki leży dumnie na stoliku kawowym, to wszystkie ochy i achy są pod moim adresem, mogę nie zmieniać pieluch ani nie brać udziału w losowaniu, kto pije do obiadu, a kto prowadzi auto do domu.

To sprzyja dodawaniu pod kreską. Niedawno po raz kolejny usłyszałem od znajomego pojęcie „wolności osobistej”, oznaczające stan w życiu, kiedy nie trzeba już pracować, a kasa po prostu jest i to jest jej dużo. Więcej, niż z emerytury dla górnika albo byłego prezydenta. Więcej, niż z kwitów Amber Gold albo BP po wylewie ropy do zatoki. Ogólnie – forsy jak lodu.

Nie wiem, czy podoba mi się ta koncepcja wolności.

Po pierwsze dlatego, że nie bardzo wierzę w brak obowiązków. Mogę się mylić, zresztą żaden ze mnie ekspert od stomatologii, ale sądzę, że ludziom wściekle bogatym też trzeba czasem coś borować, a to chyba dla każdego jest smutnym obowiązkiem. A po drugie, nieco ważniejsze, trochę jednak znam życie.

Nie uważam się za człowieka szczególnie udanego zawodowo, ale znam ludzi, których kariery rozwijają się z punktu A do punktu B ruchem jednostajnie przyspieszonym, jak wyobrażone pociągi w zadaniach matematycznych z podstawówki. I z coraz mniejszym zdziwieniem obserwuję, w jaki sposób ich zawodowe powodzenie pełne jest lizania dup, na którą to czynność przeważnie nie mają ochoty. Bo dupy są jak drażetki o wszystkich smakach z książek o Harrym Potterze – nie można liczyć, że każda będzie waniliowa.

Udało mi się – i wciąż się udaje – przepracować wiele lat w systemie, w którym nikt mnie nie pyta „o której to się przychodzi do pracy, młoda damo”, i póki przy tych warunkach domyka się budżet, to jest to całkiem bliskie wolności, jak ją rozumiem.

Nie jest to wolność, która zarobi na bentleya. Ale jest to ten rodzaj wolności, który pozwala trzasnąć ekranem laptopa – oczywiście nie każdego dnia w miesiącu, ale przynajmniej w niektóre dni – i odejść do wieczornych obowiązków. Moja córka właśnie usnęła podczas lektury fragmentów Pana Kleksa i słuchając własnego głosu myślę, że też bym usnął na jej miejscu. I mógłbym spać tak z nią do rana.

Jeśli to nie jest wolność, to nie wiem, co nią jest.

Ale w sumie nie prowadziłem nigdy bentleya.

—————————-

Gdyby ktoś nie był na bieżąco z fejsem: książka, o której mowa, to napisana wspólnie ze Szczepanem Twardochem Sztuka życia dla mężczyzn wydana bardzo niedawno przez świat książki. Powinna być dostępna wszędzie, przy czym z Empikiem są pewne obiektywne problemy. Aby książkę znaleźć i – koniecznie! – kupić, zacznij od strony wydawcy, albo wizyty w najbliższej księgarni.