Warning: Invalid argument supplied for foreach() in /home/smak/domains/smaknabyty.pl/public_html/wp-content/themes/fox/inc/admin/import.php on line 324
Biały szum - Smak Nabyty

Biały szum

Wprowadzanie się do własnego mieszkania po remoncie jest jak seks z byłą dziewczyną

Jest, i owszem, guilty pleasure; guilty zwłaszcza wtedy, kiedy początkowo niewinny remoncik, jedną ścianę wywalić, jedną postawić, zaczyna pochłaniać całą liczbę z ubiegłorocznego PIT-u. Ale przede wszystkim jest to dziwaczne poczucie wyobcowania ze znanego sobie skądinąd świata. Jakieś deja vu, jamais vu, je ne sais quoi. To samo, a nie to samo. Stare życie w nowym wydaniu, paradoks nieciągłej tożsamości. Bo tożsamość jest zawsze nieciągła.

Przez ostatnie kilka tygodni mieszkałem dotkliwie nie-u-siebie. Prawie nie prasowałem koszul, bo nie moje żelazko leżało na nie swojej półce w nie moim domu. Prawie nie chodziłem do barów, bo nie mój nocny odwoziłby mnie nie swoją trasą pod nie mój adres. Nie czytałem do snu, bo nie moja lampka musiałaby mi przyświecać w nie moim łóżku.

Trudno oczekiwać, bym nie był jakiś nieswój. Bycie sobą jest jak memory cloth, z którego Batman Christophera Nolana miał swoją batpelerynę. Niby układa się w każdych warunkach i za każdym razem inaczej, ale wystarczy jeden impuls, by zastygła w kształcie, który miała od zawsze. Stawiając walizkę w swoim przedpokoju poczułem się jak u siebie w zupełnie nowych ścianach i naprawdę było to uczucie jak seks z byłą dziewczyną.

A że przeprowadzam się ostatnio często, to i teren badań mam rozległy. Przy każdych przenosinach jakiś kawałek mnie wylatuje – z szafy do kubła PCK, z biblioteki na makulaturę. I czuję się z tym coraz lepiej. Nie chodzi o – banalny, przyznacie – wniosek, że wystarczy mieć mniej. Chodzi o wszystkie te rzeczy, które wyrzucam. Egzemplarze gazet z recenzjami czegoś, co napisałem albo jakieś publikatory, które były uprzejme mnie publikować, książki, których nigdy nie przeczytam, z dedykacjami, których już nie potrafię rozszyfrować, ale przede wszystkim książki, które kupiłem z myślą o przeczytaniu ich, by stać się innym człowiekiem, z innym rozumem, innym oglądem świata i innymi zainteresowaniami. I nawet wiem, czemu nic z tego nie wyszło.

I dalej wszystkie te komunalne odpady pamięci, dynks, który miałem naprawić, ale jednak wyrzucę. Wyrzucę tylko dlatego, że nie mam na niego przegródki – w domu ani w duszy. Konik z kasztana i zapałek, który stał się zdekapitowanym kaleką na długo zanim moja córka podała mu na dłoni pierwszą kostkę cukru. Bo zabawa z dziećmi niestety rzadko wygląda tak, jak to piszą w powiastkach filozoficznych. Dlatego autorzy powiastek filozoficznych są przeważnie mało uczestniczącymi ojcami i vice versa.

Kiedy byliśmy w podstawówce, mój przyjaciel M., z którym wspólnie po lekcjach zajmowaliśmy się sklejaniem modeli i szeroko pojętym współistnieniem, wprowadził system datowania naszych bzdurnych pomysłów.

– Po co – dziwiłem się.

– No jak to? Za dwadzieścia lat wygrzebiesz to i nic nie będziesz pamiętał. Zapisz sobie, że narysowałeś to na polskim w styczniu w szóstej klasie.

Żal teraz wyrzucać te rzeczy, ale przecież nie ma już we mnie człowieka, którym wtedy byłem. – Jaki żałosny kutas! – wykrzykiwał bohater Becketta, odsłuchując własne nagrania sprzed lat.

Nachapałem się przez te swoje lata bzdur, głównie pod powieki. Książek już dawno nie kupuję, wybieram wersję cyfrową, jeśli tylko wyszła. Mam dość książek, by mój dom wyglądał jak dom, w którym się czyta i nie widzę w papierze nic poza snobizmem i bazgraniem na marginesach. Paradoksalnie, choć zawsze byłem indyferentny wobec muzyki, bardziej lubiłem kupić dwa razy do roku nową płytę. Ale i spotify mnie przekonał, głównie tym, że nie muszę słuchać gównianego rockowego zespołu The Eagles, żeby zatonąć na pół godziny w zapętlonym Hotel California. Nie chcę więcej płyt. Chcę dobry nóż do mięsa i kryształowe kieliszki do wina, dokładnie w takiej liczbie, ilu mam przyjaciół. Więcej ich mieć raczej już nie będę. I karabin – niedługo sobie kupię.

Nałykałem się pod powieki różnych bzdur, głównie tak zwanego lajfstajlu. Od paru lat, nie w poszukiwaniu swojego stylu, raczej jako listę zakupów, przeglądałem te wszystkie pierdoły. Osiągnąłem poziom, w którym to tylko biały szum – entropia w sferze informacji. Biały szum jest wtedy, kiedy medium szczelnie wypełnione jest przez informacje, ale żadna z nich nie dominuje nad innymi. Krawat z kaszmiru. Wełna casentino. „Szylkret to tkanka rogowa z karapaksu żółwia szylkretowego”. Ebonitowe telefony. Kultowy fotel Eamesów z giętej sklejki. Wszystko jeden chuj – ze szkodą dla fotela. Nie chcę być białym szumem. Nie chcę być wyjątkowy dla dwudziestu osób, które mnie znają i jakimś kolesiem z internetsów dla trzech tysięcy kolejnych. Nie bardzo chcę być bohaterem pinteresta. Lajfstajl jest fajny, bo kaszmirowy krawat smyra się prawie tak przyjemnie, jak dziewczęce uda, ale na dłuższą metę robi się to czynność o wiele bardziej wstydliwa.

Chcę kawał mięsa, haust mocnego burbona i dobrej pointy dla moich tekstów. O to ostatnie, niestety najtrudniej, ale na szczęście nie zależy mi na doskonałości. – Nie chcę umrzeć bez ani jednej blizny – mówił Tyler Durden.