Krótko i na temat: zabieram was ze sobą na dwutygodniowy wypoczynek. Czy uda się nie tracić stylu w wakacje?
[simple_series title=”Urlop w niezłym stylu”]
Będzie już chyba prawie sto lat, od kiedy wybitny francuski socjolog Marcel Mauss opublikował Szkic o sezonowych przemianach w społeczeństwie Eskimosów, w którym opisał zjawisko, które nazwał sezonową morfologią społeczną. Mniej niż sto lat mija, od kiedy czytałem ten tekst gdzieś na pierwszym roku studiów i jedyne, co zostało mi w głowie, to pojęcie morfologii sezonowej. Bo, widzicie, sam taką mam.
Czuję się na co dzień cholernie miejski, stukam obcasami w rytmie bulwarów, a w kawiarnianych ogródkach rozsiadam jak u siebie. Stąd krawaciarski styl życia, będący materialną manifestacją narracji tożsamościowych – jak zdefiniował go inny wybitny socjolog, Anthony Giddens. Moja tożsamość jest miejska, zrzekam się ogródka na rzecz balkonu, bo tam, gdzie łatwo o ogródek, trudno o tramwaj, który w dwadzieścia minut zabierze cię do centrum, na kawę albo do kina. Jednak morfologia mojego życia jest sezonowa, ulega pewnym zmianom, które każą mi, tak zwyczajnie i po ludzku, wypieprzać, gdziekolwiek, byle dalej.

Życie potraktowało mnie na tyle przyjemnie, że nie mam powodów do kompleksów. Jechałem wagonem bez przedziałów przez ponad trzy i pół dnia z Moskwy do Irkucka, przekraczałem granicę chińsko-rosyjską na stopa w ciężarówce, nocowałem ze skorpionami na baszcie Chińskiego Muru, stałem z nabitym mauserem na warcie przy ognisku za kołem podbiegunowym i złapałem gumę fordem explorerem na przełęczy 2900 m. n.p.m. Oczywiście nie sam – ale o istotnej roli przyjaciół w życiu człowieka nawet najbardziej ambitny lajfstajlowy blog nie ma po co pisać, prawda?
Okazuje się, że rzeczywiście wiele się musi zmienić, aby wszystko zostało po staremu. Nową morfologię mojego życia wyznacza teraz rodzicielstwo, a roczne dziecko jest zobowiązaniem, by wyruszyć w podróż nieco bardziej ustatkowaną. Zarazem każde dziecko, nawet tak małe, chce, by jego rodzice byli szczęśliwi – dlatego odrzuciliśmy all inclusive w zbankrutowanych krajach Południa jako podgrupę najbardziej żenujących rzeczy, jakie można w życiu robić. Byłem raz na zagranicznych wczasach: kombinat hotelowy usytuowany co prawda w kraju z tradycjami (Włochy), ale z daleka od czegokolwiek – bo tam taniej i infrastrukturę można posadowić na surowym korzeniu. Czterogwiazdkowe pustkowie niczym koszmar z modernistycznej powieści. Śniadanie kontynentalne, dwadzieścia metrów plaży wygrodzonej specjalnie dla ciebie i rezydent, który chce za bakszisz zorganizować ci wszystkie „dodatkowe atrakcje” – ta perspektywa wykastrowała by mnie zupełnie – co najmniej w przenośni. Nie zwykłem oddawać nikomu innemu władzy nad moimi podróżami, a już zwłaszcza specjalistom, którzy swoją ofertę optymalizują pod kątem średniej przeciętnej społeczeństwa.
Chorwacja wydała nam się cudownym rozwiązaniem. Wiem, że odkrywam w tym momencie Amerykę w konserwie (tak się mawiało, kiedy byłem we wczesnej podstawówce), ale czuję się czasami jak ostatni Polak, który jeszcze tam nie był. Kraj z infrastrukturą turystyczną, klimatem stricte śródziemnomorskim, mieszczący się w Limes Imperium Romanum i półtora tysiąca kilometrów bliżej równika, niż miejsce mojego zamieszkania, a jednocześnie prywatnie wynajęty apartament i swoboda decydowania, co zrobić z wolnym czasem, słońcem i miłym towarzystwem.
Nie piszę tego po to, by się przechwalać, ale jako zapowiedź nowego projektu. Nie chcę was zostawiać samych na dwa tygodnie, bo ostrożne szacunki wskazują, że przewinie się w tym czasie przez łamy Smaku Nabytego przynajmniej z tysiąc osób, a to już niemało. Nie chcę też zmieniać go w blog podróżniczy, zresztą – to nie będzie dokładnie ta podróż, z której warto robić relacje, skoro nie zrobiłem reportażu transsyberyjskiego, chińskiego, kaukaskiego czy polarnego. Nasza tegoroczna chorwacja w dwie pary z dwójką małych dzieci ma być lekka, trochę plażowa, półmiejska i dość elegancka. Robię z tego wyzwanie.
Nie dokładnie wiem, jakie będę miał możliwości publikowania wpisów, ale jakieś tam będę miał. Dlatego niniejszym postanawiam (nie jest to the bucket list, a raczej redaktorski szpigiel najbliższego numeru czasopisma), że w czasie mojego wyjazdu przedstawię relacje z:
- tego, jak dobrze się spakować. To będzie prawdziwe wyzwanie, bo odkąd Zosia jest na świecie, poruszamy się czymś, co przypomina raczej tabor cygański. Przy okazji postaram się elegancko podróżować, cokolwiek miałoby to znaczyć. Chodzi o walkę z mitem, że gdzie jak gdzie, ale na wyjazd to już na pewno tylko szorty z kieszeniami cargo, hawajskie koszule i trekkingowe sandały.
- tego, jak dobrze zjeść w Dalmacji. W miarę możliwości z opcją odtworzenia tych smaków w domu – ale liczę też, że poznam, jak zwykle, niedostępne w Polsce produkty spożywcze.
- pięknego pijaństwa (w zależności od organoleptycznego badania trunków dostępnych lokalnie – ale raczej nie będzie to malibu z mlekiem).
- satysfakcjonująco męczącego dnia (znacie ten rodzaj zmęczenia, które sprawia, że w środku coś odżywa).
- nabycia jakiegoś smaku. Wiem, że brzmi to jak pusta gra słów, ale częściej niż myślimy da się znaleźć jakieś nieoczywiste przyjemności
- czegoś sartorialnego, a nieoczekiwanego. Nie obiecuję, że wrócę z garniturem od Borisa Burica (jeśli spojrzeć na ich styl, raczej się nie przekonam), ale zostawiam w tym planie miejsce na coś sartorialnie szalonego.
Sześć wyzwań, sześć tekstów. Na pewno krótszych, może mniej cyzelowanych. Plus minus w dwa tygodnie. Zostańcie ze mną, a wspólnie przekonamy się, czy można podróżować w dobrym stylu, bez rezygnacji z eleganckich nawyków, wygody i odrobiny przygody, a jednocześnie bez karty senatora Miles&More, miliona dolarów na hotele, nowego land rovera z pełnym assistance’em na safari i dziećmi zdeponowanymi na czas urlopu w ochronce.
Wyruszam jutro. Pochwalę się, kiedy dojadę.
