„Kuchnia warta specjalnej podróży” – to opis trzech gwiazdek z Przewodnika Michelin. Do restobaru Ogień podróżować warto
Rejestr korzyści #2: marzec-kwiecień
Jacek Kaczmarski przed polską kulturą picia uciekał, aż wylądował na Antypodach. Trudno mu się dziwić…
…skoro jedynymi firmami, które próbują człowieka przekupować w kraju nad Wisłą są dystrybutorzy alkoholu. W ostatnich czasach piłem za cudze:

Hennessy VS w butelce, której etykiety projektował nowojorski streetartysta Futura. Prezentacja nowej butelki odbyła się w Modest.Gastrobar przy warszawskiej ulicy Wierzbowej, gdzie serwowano również gourmet hot dogi – przekąskę, która była moją naturalną odpowiedzią na pytanie: jakiego junk-foodu sztuka kulinarna nie podnosła jeszcze do rangi ekskluzywnych. Widocznie nie ja jeden wpadłem na ten pomysł. Hot-dogi były chyba pyszne, ale nie jestem pewien, bo na długo wcześniej zdołaliśmy się z Macaronim dorwać do baru, skąd serwowano świetne koktajle na bazie Hennessy VS, m.in. doskonałego soura. Wypiłem dziesięć, ledwo wyszedłem. Proszę o jeszcze –
– szczerze oddany p.

Chivas Regal 18 YO by Pininfarina. Nie myśl. Myślenie szkodzi. Jeśli na przykład zaczniesz zastanawiać się, dlaczego największymi wydarzeniami ze świata alkoholi są nowe butelki, może to doprowadzić cię do wniosków, przez które nie będziesz zapraszany na następne premiery. Na szczęście jestem ze starej szkoły dziennikarstwa, w której centralną częścią pracy jest bufet na konferencji. Plus, nowe opakowanie na butelkę, opracowane przez znanego motoryzacyjnego projektanta Pininfarinę, to jest naprawdę klasa. A Chivas powiązał imprezę z prelekcją na temat dobrego dizajnu, którego przykład mieliśmy przed sobą, więc odrobił lekcję. Co do samego Chivasa: obaj dobrze wiemy, że elegancja leży w prostocie (porównaj butelki Taliskera albo Caol Ila), a za te kilka stówek można kupić naprawdę przeciekawego single malta. Ale jeśli będziesz rozważał prezent dla kogoś, komu hasło „18 YO Scotch whisky” i znana marka wydadzą się ważniejsze od małego słówka „blended”, to Chivas by Pininfarina jest w sam raz dla niego – zarówno w wymiarze smaku, jak i ogólnej prezencji. I te szklanki wpisane w kształt obrotomierza i paliwomierza – cudo!

Trzy małe piwka Grimbergen. Okej. Jeśli na podstawie powyższych wywodów sądzisz, że nie rozumiem rynku, to masz częściową rację. Rację – bo go naprawdę nie rozumiem. Częściową – dlatego, że to powyżej to pikuś.
Carlsberg wprowadził trzy nowe małe piwka belgijskiej marki Grimbergen. Jasne pełne, dubla i pszeniczniaka. Wszystkie lekkie, dobre i ciekawe, zwłaszcza dubel – rzadkie w Polsce, dość ciemne, aromatyczne i korzenne piwo, które aż prosi się o żeberka w sosie BBQ. Tylko że Carlsberg, czyli Okocim, czyli Moët Hennessy, wprowadził je… w 25 lokalach w całej Polsce, sprzedawane wyłącznie z kega. A mimo to spotyka się, nogami swoich przedstawicieli, indywidualnie z indywiduami jak ja, żeby się nowym produktem pochwalić. Nie skarżę się, wręcz przeciwnie. Iść na piwo z ładną dziewczyną zawsze spoko. Jak ona chce płacić, to czasem trochę mniej spoko, ale skoro weźmie fakturę na tych co zwykle, to jestem w stanie ulec. Podobno w lokalach, które go sprzedają, pokal 0,33 l grimbergena kosztuje tyle, co półlitrowa szklanka carlsberga i jest to bardzo korzystny kurs wymiany.
Related Stories
Tekst pochodzi z mag
Picie jest szkołą
Znane powiedzenie m
Rejestr korzyści – styczeń 2013
Wychodzi na to, że alkoholom mam do zarzucenia tylko jedno – cenę. To by się zgadzało
Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie. Niedawno zajmowałem się m.in. tłumaczeniem bardzo miłej pani z firmy pijarowej, dlaczego mimo miłego podjęcia na degustacji win z Żabki, nie napisałem o nich na blogu. Właśnie pisałem mail, w którym tłumaczyłem, dlaczego nie mam takiego zwyczaju, kiedy pomyślałem sobie: w sumie czemu nie?
Niniejszym powołuję więc do życia kącik z tzw. pijarkami. Nie miejcie złudzeń: notki produktowe służą do trzech rzeczy: żeby komuś się za coś odwdzięczyć, zrobić mu przyjemność albo miłym gratisem podeprzeć jakiś inny, większy deal. Nie będę tłumaczył przy każdym opisie, z którym przypadkiem mamy do czynienia. Wnikliwy czytelnik i tak się prędzej czy później domyśli.
Na początek, w związku ze szczęśliwym zakończeniem pierwszego miesiąca tego trudnego roku, wspomnę o:


Chivas Regal 12 YO blended whisky by Tim Little. Dobra, to akurat lekkie nadużycie, bo butelkę dostałem jeszcze w grudniu i, jak może pamiętacie, wypiłem w sylwestra. Wtedy jednak nie było jeszcze rejestru korzyści, wciągam ją więc na tę listę.
12-letnia szkocka whisky mieszana w zwykłej butelce w limitowanej serii – to brzmi jak królestwo sprzeczności. Ciekawa blaszana puszka z motywem ażurowych medalionów na nosku buta typu brogue została zaprojektowana przez Tima Little, który na codzień robi właśnie buty, a nie dizajnerskie opakowania na alkohole. W środku zaś znajduje się taka sama butelka jak ta, którą kupisz z regału w supermarkecie. Jak na blended whisky, jej lotność i złożoność smaku uważam za dobrą, choć moje doświadczenie z blendami na pewno ani lotnością, ani złożonością się nie cechuje.
Z pewnością warto ją polecić jako doskonały składnik wielu koktajli, w których whisky gra pierwsze skrzypce. Z tym że przy sklepowej cenie ok. 130 złotych można już powoli zaczynać myśleć o single maltach, a to bardzo silna konkurencja. Czy wypasiony ford jest lepszy od podstawowej wersji volvo? Na to pytanie miłośnicy motoryzacji – a w naszym wypadku alkoholizacji – muszą odpowiedzieć sobie sami. Whisky sour na chivasie była w każdym razie pyszna i mam na to świadków.


Azzienda Uggiano Brunello di Montalcino. Żabka postanowiła wpłynąć na upodobania alkoholowe Polaków, do którego to dzieła zaprosiła włoską firmę winiarską Azzienda Uggiano oraz mnie. Plan był prosty: Uggiano dostarcza wino do Polski, Żabka wręcza je mi podczas uroczystej prasowej degustacji w wymarłej chyba na co dzień restauracji Piąta Ćwiartka, a ja je wypijam z żoną wieczorem przy trzech odcinkach ulubionego serialu.
Lubię beczkę w winie, a to Brunello leżało w dębie przez cztery lata, po których kolejny rok spędziło w butelce, zanim trafiło do sprzedaży. Jest to też jedno z tych win, dla których powstały słowa takie jak „dobrze zrównoważone”, „ułożone” czy „zbalansowane”. Których smak trudno opisać w sposób, który nie budzi przynajmniej u części czytelników skojarzeń ze stosunkiem oralnym. Powstrzymam się więc w ogóle.
Ciężkie, suszone czerwone owoce, taniny, tytoń. To na pewno dobre wino w cenie 69,99 zł i to w sklepie, który większość z nas ma rzut mokrym beretem od domu. Inna sprawa, czy kilka butelek dobrego wina w tej cenie w Żabce jest w stanie poważnie zmienić tzw. „strukturę spożycia wina w Polsce”. Do tego potrzebna jest raczej solidna oferta w cenie 20-30 złotych. Tymczasem na degustacji zapoznaliśmy się tylko z trzema butelkami i tylko jedna – Chianti Roccialta – spełnia to kryterium.
Nawiasem mówiąc, jak wynikało z treści konferencji prasowej, mistrz Polski sommelierów Andrzej Strzelczyk będzie teraz szkolił personel Żabki w zakresie sprzedawania wina i to jest eksperyment, którego wyników jestem naprawdę ciekaw.
Krawaciarski brelok od Macaroni Tomato Warszawa. Szczerze mówiąc mam nadzieję, że dostałem go raczej jako kolega, a nie jako bloger, ale dołączam go tutaj, bo to najbardziej oryginalny sartorialny gadżet w Polsce w tej kategorii cenowej (a także dlatego, że z dwóch prezentacji produktowych jest kiepski butik, a, jak mawiał przy trzecim kieliszku bimbru mój kolega teolog prawosławny, Boh lubit Trojcu).


Related Stories
Picie jest szkołą
Znane powiedzenie m
Jacek Kaczmarski prz
Urlop w niezłym stylu – wstęp
Krótko i na temat: zabieram was ze sobą na dwutygodniowy wypoczynek. Czy uda się nie tracić stylu w wakacje?
[simple_series title=”Urlop w niezłym stylu”]
Będzie już chyba prawie sto lat, od kiedy wybitny francuski socjolog Marcel Mauss opublikował Szkic o sezonowych przemianach w społeczeństwie Eskimosów, w którym opisał zjawisko, które nazwał sezonową morfologią społeczną. Mniej niż sto lat mija, od kiedy czytałem ten tekst gdzieś na pierwszym roku studiów i jedyne, co zostało mi w głowie, to pojęcie morfologii sezonowej. Bo, widzicie, sam taką mam.
Czuję się na co dzień cholernie miejski, stukam obcasami w rytmie bulwarów, a w kawiarnianych ogródkach rozsiadam jak u siebie. Stąd krawaciarski styl życia, będący materialną manifestacją narracji tożsamościowych – jak zdefiniował go inny wybitny socjolog, Anthony Giddens. Moja tożsamość jest miejska, zrzekam się ogródka na rzecz balkonu, bo tam, gdzie łatwo o ogródek, trudno o tramwaj, który w dwadzieścia minut zabierze cię do centrum, na kawę albo do kina. Jednak morfologia mojego życia jest sezonowa, ulega pewnym zmianom, które każą mi, tak zwyczajnie i po ludzku, wypieprzać, gdziekolwiek, byle dalej.


Życie potraktowało mnie na tyle przyjemnie, że nie mam powodów do kompleksów. Jechałem wagonem bez przedziałów przez ponad trzy i pół dnia z Moskwy do Irkucka, przekraczałem granicę chińsko-rosyjską na stopa w ciężarówce, nocowałem ze skorpionami na baszcie Chińskiego Muru, stałem z nabitym mauserem na warcie przy ognisku za kołem podbiegunowym i złapałem gumę fordem explorerem na przełęczy 2900 m. n.p.m. Oczywiście nie sam – ale o istotnej roli przyjaciół w życiu człowieka nawet najbardziej ambitny lajfstajlowy blog nie ma po co pisać, prawda?
Okazuje się, że rzeczywiście wiele się musi zmienić, aby wszystko zostało po staremu. Nową morfologię mojego życia wyznacza teraz rodzicielstwo, a roczne dziecko jest zobowiązaniem, by wyruszyć w podróż nieco bardziej ustatkowaną. Zarazem każde dziecko, nawet tak małe, chce, by jego rodzice byli szczęśliwi – dlatego odrzuciliśmy all inclusive w zbankrutowanych krajach Południa jako podgrupę najbardziej żenujących rzeczy, jakie można w życiu robić. Byłem raz na zagranicznych wczasach: kombinat hotelowy usytuowany co prawda w kraju z tradycjami (Włochy), ale z daleka od czegokolwiek – bo tam taniej i infrastrukturę można posadowić na surowym korzeniu. Czterogwiazdkowe pustkowie niczym koszmar z modernistycznej powieści. Śniadanie kontynentalne, dwadzieścia metrów plaży wygrodzonej specjalnie dla ciebie i rezydent, który chce za bakszisz zorganizować ci wszystkie „dodatkowe atrakcje” – ta perspektywa wykastrowała by mnie zupełnie – co najmniej w przenośni. Nie zwykłem oddawać nikomu innemu władzy nad moimi podróżami, a już zwłaszcza specjalistom, którzy swoją ofertę optymalizują pod kątem średniej przeciętnej społeczeństwa.
Chorwacja wydała nam się cudownym rozwiązaniem. Wiem, że odkrywam w tym momencie Amerykę w konserwie (tak się mawiało, kiedy byłem we wczesnej podstawówce), ale czuję się czasami jak ostatni Polak, który jeszcze tam nie był. Kraj z infrastrukturą turystyczną, klimatem stricte śródziemnomorskim, mieszczący się w Limes Imperium Romanum i półtora tysiąca kilometrów bliżej równika, niż miejsce mojego zamieszkania, a jednocześnie prywatnie wynajęty apartament i swoboda decydowania, co zrobić z wolnym czasem, słońcem i miłym towarzystwem.
Nie piszę tego po to, by się przechwalać, ale jako zapowiedź nowego projektu. Nie chcę was zostawiać samych na dwa tygodnie, bo ostrożne szacunki wskazują, że przewinie się w tym czasie przez łamy Smaku Nabytego przynajmniej z tysiąc osób, a to już niemało. Nie chcę też zmieniać go w blog podróżniczy, zresztą – to nie będzie dokładnie ta podróż, z której warto robić relacje, skoro nie zrobiłem reportażu transsyberyjskiego, chińskiego, kaukaskiego czy polarnego. Nasza tegoroczna chorwacja w dwie pary z dwójką małych dzieci ma być lekka, trochę plażowa, półmiejska i dość elegancka. Robię z tego wyzwanie.
Nie dokładnie wiem, jakie będę miał możliwości publikowania wpisów, ale jakieś tam będę miał. Dlatego niniejszym postanawiam (nie jest to the bucket list, a raczej redaktorski szpigiel najbliższego numeru czasopisma), że w czasie mojego wyjazdu przedstawię relacje z:
- tego, jak dobrze się spakować. To będzie prawdziwe wyzwanie, bo odkąd Zosia jest na świecie, poruszamy się czymś, co przypomina raczej tabor cygański. Przy okazji postaram się elegancko podróżować, cokolwiek miałoby to znaczyć. Chodzi o walkę z mitem, że gdzie jak gdzie, ale na wyjazd to już na pewno tylko szorty z kieszeniami cargo, hawajskie koszule i trekkingowe sandały.
- tego, jak dobrze zjeść w Dalmacji. W miarę możliwości z opcją odtworzenia tych smaków w domu – ale liczę też, że poznam, jak zwykle, niedostępne w Polsce produkty spożywcze.
- pięknego pijaństwa (w zależności od organoleptycznego badania trunków dostępnych lokalnie – ale raczej nie będzie to malibu z mlekiem).
- satysfakcjonująco męczącego dnia (znacie ten rodzaj zmęczenia, które sprawia, że w środku coś odżywa).
- nabycia jakiegoś smaku. Wiem, że brzmi to jak pusta gra słów, ale częściej niż myślimy da się znaleźć jakieś nieoczywiste przyjemności
- czegoś sartorialnego, a nieoczekiwanego. Nie obiecuję, że wrócę z garniturem od Borisa Burica (jeśli spojrzeć na ich styl, raczej się nie przekonam), ale zostawiam w tym planie miejsce na coś sartorialnie szalonego.
Sześć wyzwań, sześć tekstów. Na pewno krótszych, może mniej cyzelowanych. Plus minus w dwa tygodnie. Zostańcie ze mną, a wspólnie przekonamy się, czy można podróżować w dobrym stylu, bez rezygnacji z eleganckich nawyków, wygody i odrobiny przygody, a jednocześnie bez karty senatora Miles&More, miliona dolarów na hotele, nowego land rovera z pełnym assistance’em na safari i dziećmi zdeponowanymi na czas urlopu w ochronce.
Wyruszam jutro. Pochwalę się, kiedy dojadę.


Related Stories
Po co zwiedzać zaby
Dwa grzbiety, trzy s
Zawodowy piłkarz z