Browse Tag

zakupy

Wartość rzeczy

Butiki luksusowych marek bywają przestrzenią bardziej sakralną, niż niejeden kościół. Ale to tylko ściema

Znowu było ostatnio głośno o badaniach, według których najpopularniejszą luksusową marką w Polsce jest Adidas. Żeby nie było: jestem dużym chłopcem i w ogóle nie uważam tego za tragedię. Tragedia, to jest jak tsunami zabije tysiąc ludzkości albo zegar długu publicznego okaże się czymś więcej, niż dziwnie wyskalowanym stoperem bez międzyczasów.

Nie jest to też raczej mój problem w tym sensie, że jak Luis Vuitton postanowi pokazać Nike’owi, kto tu jest bardziej luksusowy, to jako style blogger na pewno na tym nie stracę, a mogę skorzystać. Ale faktem jest, że ludzie – raczej nie moi czytelnicy, ale jednak moje otoczenie – uważają producenta bluz piłkarskich za dostawcę luksusowej odzieży i jest to mój problem w takim samym stopniu jak to, że ceną istnienia tradycyjnych warzywniaków jest tolerowanie na osiedlach gównianych baraczków z blaszanych profili. Czyli problem estetyczny – nie z kategorii zabójczych, ale jednak problem.

A skoro problem istnieje, to coś trzeba na niego spróbować poradzić, żeby nie sprowadzić go do łatwych hasełek typu „wąsy, Podkarpacie i garnitur Kaczyńskiego z tesco”, bo raz, że takie hasełka zostawiają więcej pytań niż odpowiedzi, a dwa, że tej sprawy tak łatwo pod dywan zamieść się nie da, bo siedzi ona w ten czy inny sposób w większości z nas.

Zanim się oburzycie, wyjaśnię: nie twierdzę, że moi szanowni czytelnicy zatracili kompas stylu i nie wiedzą, w czym kopać gałę, a w czym chodzić na prywatki. Ale sądzę, że wszyscy w jakimś stopniu „wstydamy się majestata”, a to właśnie ten majestat, marketingowy „prestiż”, który budują sobie firmy, kształtuje nasze pojęcie o rynku. Jak bankierzy, którzy otaczali się jeszcze niedawno złotem i marmurami, żeby klienta zepchnąć do roli „lichego i durnowatego” petenta, dzisiejsze salony odzieżowe alias contept store’y alias butiki alias multibrand store’y alias cośtam cośtam atakują nas sterylnie dizajnerskim splendorem, wyniośle usłużnym personelem i wielkimi przestrzeniami, w których człowiek czuje się pod ciągłą obserwacją.

Wyznaję i sądzę, że po tym wyznaniu usłyszę kilka westchnień ulgi: jestem ofiarą tego sklepikarskiego panopticonu. Mam na imię Przemek i bywa, że wstydzę się wejść do drogiego sklepu. Cześć, Przemek. Podziękujmy Przemkowi za to odważne wyznanie. Dziękujemy, Przemek.

Wolf Bracka. Mekka zachodnich luksusowych marek odzieżowych, ale raczej nie klientów. Fot. Wistula/CC-by-SA/Commons

Symbolem tego dziwnego zjawiska stał się ostatnio dom towarowy (tak, prawdziwy dom towarowy, przekornie wracający z tą tradycyjną prostotą po latach mallów, shopping centre’ów i galerii handlowych (no galerii, kurwa ich mać, co wzdycham jako historyk sztuki). Dom towarowy o nazwie vitKac (wolałbym nie wiedzieć, o co chodzi w tej nazwie), znany wcześniej pod sensowniejszą zgoła nazwą Wolf Bracka. Przy Brackiej, ale nie tej, co tam pada deszcz, tylko tej drugiej, w Warszawie. Dom towarowy to w dzisiejszym języku chyba concept multibrand store z segmentu premium. Albo coś. Ważne, że ma ubrania tak drogie, że nie mają metek z cenami – jeśli potrzebujesz sprawdzać, ile kosztują, to zapewne cię nie stać, jasne?

Oczywiście wstydałem się. Na pocieszenie mam to, że byłem w tym zakłopotaniu w dobrym towarzystwie, bo pisał o nim swego czasu nawet Michał Zaczyński, niestety, z niezrozumiałych (*mrug) powodów wpis z bloga usunął. Przeleciałem (pusty, nawiasem mówiąc) sklep zatrzymując się tu i ówdzie szczęśliwy, że nic z modnych ciuszków nie wzbudziło mojej żądzy posiadania na tyle, bym musiał rozważać kwestię zakupu. Widziałem tylko drogie marki, które naszemu wąsaczowi z Podkarpacia od luksusowego adidasa nie powiedziałyby pewnie nic, a mi mówiły: jesteśmy naprawdę drogie. Lepiej wybieganym powiedziałyby na pewno, która z nich należy do LVMH, a która do Prady, bo to przecież wszysko i tak koncernowa robota.

Czas wyjść z takiej bajki, pomyślałem, bo do dupy ma ona fabułę. I uporządkowałem poglądy.

Oczywiście na ich początek mogłyby iść te wszystkie z gruba ciosane mądrości: uświadom sobie, że to wszystko efekt cwanych sztuczek albo wmawiaj sobie, że to sprzedawcy są dla ciebie, a nie ty dla nich. Możesz tak robić, jeśli to działa, ale jest to równie piękne, mądre i prawdziwe, jak „nabranie świadomości”, że większość pięknych kobiet leci na otwartą propozycję natychmiastowego seksu. Możesz powtórzyć to sobie tysiąc razy, ale jeśli ostatecznie na imprezie zapomnisz języka w gębie i w obawie przed dostaniem z liścia będziesz coś bredził o Pink Floyd albo samochodach, całe to NLP jest psu na budę. Lepiej zostać przy sprawdzonych metodach – ta z Pink Floyd naprawdę działa, a i zabawy jest przy niej dużo więcej.

Pierwszy fakt jest zaś taki: warto wchodzić do literalnie wszystkich sklepów, nawet tych najdroższych, nawet, jeśli nie jesteś przy kasie, a może – zwłaszcza wtedy, kiedy nie jesteś przy kasie. Warszawskie ultraluksusowe sklepy są puste zawsze, kiedy koło nich przechodzę. Z dużym prawdopodobieństem personel będzie celebrował twoje wejście bez względu na to, kim jesteś. A przecież – skoro już czytasz ten blog choćby – nie jesteś ubrany jak kloszard i potrafisz wyglądać jak ktoś, kto może zapłacić, jeśli pozna wartość rzeczy.

A zatem po drugie: dodawaj sobie animuszu, pokazując, że znasz wartość rzeczy. Pierwsze z drugim działa cuda. Uświadomiłem ostatnio pani w obuwniczym butiku w drogiej części miasta, co tak naprawdę oznacza napis goodyear welt (wcześniej myślała, że to określenie jakości skóry). Sprzedawczyni w jednym z butików w Galerii Mokotów dowiedziała się ode mnie ostatnio, jak wiązać szalik wyblinką i była tak podniecona, że kazała mi to demonstrować swoim koleżankom. Każda niezobowiązująca uwaga albo trudne pytanie rzucone sprzedawcy zmieniają cię z klienta, który albo ma kasę, albo może spieprzać, w eksperta, któremu nawet może byłoby warto się przypodobać. A jeśli dodatkowo trochę zablefujesz (czyt. zadasz pytanie niekoniecznie z sensem), odkryjesz, że w luksusowe sklepy, przynajmniej w Polsce, nie są tak luksusowe pod względem kompetencji obsługi. A przecież podobno za to dopłacamy, prawda?

I wreszcie najważniejsze: faktycznie znaj wartość rzeczy. Nie jestem wprost w stanie spamiętać, ile razy ostatnio parskałem na widok jakiejś metki z ceną, parskałem z wyższością, bo wiedziałem, że to cena dla frajerów. Wiesz, ile kosztuje najdroższa koszula szyta na miarę, jaką warto kupić? Ile trzeba zapłacić za sprowadzenie z Londynu albo Paryża NAPRAWDĘ dobrego krawata? Ile kosztuje igła u bardzo przyzwoitego krawca w twoim mieście, a ile – metr dobrej wełny na marynarkę? Jeśli nie wiesz, dowiedz się teraz. Ta wiedza bardzo łatwo zdetronizuje wielu sprzedawców; zamiast za dostawców luksusu, zaczniesz ich uważać za hochsztaplerów.

Bo tym, co decyduje o jakości produktu – nie tylko ciucha – są materiał, jakość przetworzenia, dopasowanie do potrzeb, staranność wykonania, czas. Droga marka może, ale nie musi być gwarantem tych cech i niestety nie ma nawet reguły na to, kiedy może, a kiedy nie musi. Ja natomiast jestem gwarantem tej oto tezy: gdyby jakieś – na przykład polskie – społeczeństwo nabrało umiejętności oceny wyżej wymienionych parametrów, niskie wskaźniki znajomości luksusowych marek byłyby wynikami nie tyle obojętnymi, co wręcz optymistycznymi. Patrz pod światło na tkaninę, a nie w ukryciu na metkę.

Sztruksowa marynarka. Koszmarek czy uniwersalny ciuch

Sztruksowa marynarka przypomniała mi, że nigdy nie jest za późno na wycofanie się z błędnej decyzji – nie tylko zakupowej

Czytaj dalej

Ostatnie prezenty dla mężczyzn. Ratunek dla wiecznie spóźnionych

Jeszcze nie wszystkie prezenty dla mężczyzn gotowe? Trzy minuty planowania oszczędzą trzech godzin zbędnej gonitwy po zatłoczonym mieście

Czytaj dalej

Smart casual. Jedno pytanie, którego boją się mężczyźni

Jedna porządna marynarka to za mało, żeby zrobić z mężczyzny mężczyznę dobrze ubranego. A dwie to często za dużo, żeby kupić je w jednym sezonie. Nie jest to jednak problem bez wyjścia, a wyjściem jest smart casual.

Czytaj dalej

Użyteczne adresy z sąsiedztwa

„Like so many others, I have become a slave to the Ikea nesting instinct” – mówił znany, choć bezimienny, bohater Fight Clubu. Warto poćwiczyć instynkt wicia gniazda na obiektach z sąsiedztwa, które potrafią znacznie ułatwić życie

Skurczenie świata: znak czasów. Nie musimy nawet mieszkać w mieście, żeby mieć dostęp do towarów i usług z całego świata i naprawdę wiele osób sprowadza przez internet nawet buty (co mi się jeszcze nigdy z powodzeniem nie zdarzyło), nie mówiąc o krawatach, gadżetach czy biżuterii. Dlatego często zapominamy o tym, jak ważne jest nasze tu i teraz. Pogoda cały czas kilka stopni na plusie, więc wybierz się na spacer. Upewnij się, że znasz swój habitus. Oto pięć obiektów, których nie zastąpi ci nawet najszerokopasmowsze łącze internetowe.

Pan: "Aliści, jeno Charvetowi frak mój do prania powierzam". Pani: "No..."

1. Dobra pralnia to skarb dżentelmena. Nie tylko takiego, któremu do świętości trochę daleko i nie zawsze zna pochodzenie plam na ubraniu, które założył poprzedniego wieczora. Po pierwsze, im bardziej dorasta twoja garderoba, tym więcej rzeczy, które ona zawiera, ma na metce napis „dry clean only”. Po drugie, pranie w pralni potrafi odświeżyć rzeczy, które przez miesiące wędrówki między szafą, ciałem i pralką straciły nieco nieskazitelności. Niepokojących plam na ulubionej koszuli nawet nie próbuj zapierać na własną rękę przed konsultacją z panią w pralni.

Z tego, jak istotna jest dobra pralnia, nie zdawałem sobie sprawy dopóki nie odkryłem, że nie wszędzie jest tak, jak u mnie na Grochowie. Uważałem, że skoro panie są zrzędliwe, a raz zgubiły mi spodnie na cały jeden dzień, to znaczy, że firma jest raczej przeciętna. Nic z tych rzeczy: w moim wyobrażeniu PRL-u zderzają się dwa obrazy etosu pracy: robotniczy „czy się stoi czy się leży” z inteligenckim „róbmy swoje”. Panie z pralni mogą wpisywać się w obie te poetyki. Dlatego może i nie odpowiedzą ci „dzień dobry”, ale skutecznie powiedzą „do widzenia” plamie na krawacie. Oczywiście, dzisiejsze sieciówki w hipermarketach (znam ze słyszenia i dobrych opinii 5-á-sec) są zapewne lepsze pod względem tempa i kultury obsługi klienta, pytanie jednak, czy łatwiej obłaskawić ich personel, niż panią z osiedlowego punktu, a to ważna rzecz. Bo jeśli pani z pralni uzna, że dodatkowa porcja wysiłku jest ważna, „bo to taki miły pan” – wygrałeś. A razem z tobą twoja garderoba.

2. Poprawki krawieckie: nie jedź „do miasta”. Przytyło się parę kilo i marynarka nie jest już tym, czym była? Oddaj ją któremuś ze znanych krawców w centrum. Znają marynarki nie tylko z żurnali i wiedzą, jak to czy tamto musi być skonstruowane, co można przesunąć, gdzie popuścić. Ale jeśli właśnie odkryłeś, że koszula, którą lubisz, mogłaby być węższa, spodnie – przestać się włóczyć po ziemi za właścicielem, a guziki płaszcza lepiej trzymać w miejscu, rozejrzyj się dookoła. W polskich miastach punkt poprawek krawieckich czai się w co trzeciej suterenie bloku, co piątym zaadaptowanym garażu albo pomieszczeniu za małym, by pomieścić tam poważny biznes. Zasada, że po którymś zamówieniu będziesz wiedział, czego oczekiwać i na co zwrócić uwagę przy zlecaniu pracy, nie różni się niczym od współpracy z najlepszymi krawcami, u których zamawiasz garnitury.

3. Punkt szewski. Potrzebujesz reperacji fleczka, czy tylko sztacha butaprenu? Obojętne – zawsze z pomocą idą punkty poprawek szewskich, równie popularne, co poprawki krawieckie. Niezwykle przydatne, zanim twój zbiór butów będzie się składał z samych limitowanych serii najlepszych marek, które gwarantują dożywotni serwis door-to-door z dowozem bentleyem. Osobiście nie ufam punktom „usług mistrzowskich”, gdzie zegarmistrz, szlifierzmistrz i szewcmistrz łączą się w jednej osobie, ale zaufanie jest ważniejsze od zasad, więc jeśli twój szewc potrafi dorobić też klucz Gerdy – trzymaj się go. Tylko nie ostrz u niego noży. Tego naprawdę nie robi się na szlifierce.

Cnotą kwiaciarni jest pracować do późna i mieć szeroki asortyment

4. Dobra kwiaciarnia jest nie tylko dla mężczyzny „w pewnym wieku” tym, czym kiosk z kondomami dla chłopaka. Ma też inną ważną funkcję. Połowie populacji – wiecie, tej drugiej połowie – zastępuje aptekę (magnez na PMS, proszki na „nie dzisiaj, boli mnie głowa”, prozak na ból życia), kiosk z upominkami (jeśli nie było kiedy kupić cioci prezentu na imieniny; wujkowi w takiej sytuacji dajemy nieotwartą flaszkę z własnego barku), a w ograniczonym zakresie nawet galerię handlową.

Nie musisz się znać na kwiatach, żeby rozpoznać dobrą kwiaciarnię. Poznasz ją po tym, że nie musisz się w niej znać na kwiatach (uroki rekurencji), różnica między sumą cen kwiatów a ceną bukietu, czyli koszty przybrania, nie jest załamująca, a całość jest ładna i zapakowana w coś, co oddycha (celofan zamraża kwiaty w zimie i dusi je w lecie). Wspominałem o kwiaciarce? To taka sprzedawczyni z duszą artystki-florystki, do tego osadzona w miejscu stworzonym do flirtu. Nie wspominaj o niej żonie, kiedy wrócisz do domu z kwiatami – może zepsuć efekt.

5. Całodobowy kebab. Nie wiem, jak wy, ale ja rzadko mogę się powstrzymać przed kebsem o czwartej nad ranem po dobrze zagospodarowanym wieczorze. Przyznaję jednak, że dorzuciłem ten punkt dla równego rachunku.

Pięć najważniejszych dodatków

Tak to się już ponuro w życiu składa, że goniąc za rzeczami wielkimi czasem zapominamy o małych, które dają wielki efekt. Oto pięć dodatków, które nadają znaczenie słowu „styl”, nie opróżniając przy tym portfela. Może posłużyć jako lista obecności, zastosowana do własnej szafy, albo lista prezentów choinkowych dla eleganckich krewnych i znajomych.

 

Wiem, zdjęcie Bonda jako ilustracja to ograny numer. Ale taki Robert Kozyra nie byłby ani trochę lepszy

1. Poszetka jest oczywiście na pierwszym miejscu. Nie dlatego, że, jak twierdzą uparci, należę do subkultury, która poszetką wyraża swoją tożsamość. Chodzi raczej o to, że chusteczka w kieszonce marynarki jest czytelnym sygnałem noszenia tej ostatniej dobrowolnie, z dumą i na luzie. Jeśli masz mieć tylko jedną chusteczkę do brutaszy i używać jej codziennie przez całe życie – nie jest to błąd, o ile jest ona biała. Z białą poszetką nie można źle trafić i choćbyś miał tysiąc krawatów, będzie pasowała do każdego. W internecie znajdziesz setki sposobów składania poszetki – wybierz dowolny, pod warunkiem, że stosuje się do niego słowo „nonszalancko”.

 

 

 

 

 

Jeśli Tom Ford nie wstydził się dawać swojemu bohaterowi spinki do krawata – ty też nie musisz

2. Spinka do krawata. Natknąłem się nie raz na porady z gatunku savoir vivre’u, i chociaż nie mam o nim zbyt wielkiej i usystematyzowanej wiedzy, to potrafię rozpoznać idiotyczną regułę, kiedy ją czytam. O spince do krawata dowiedziałem się, kolejno: że to wymysł Jankesów, na tyle głupich, że krawat tonie im w zupie; że przystoi, i owszem, ale tylko kelnerom; a ostatnio, że to biżuteria na tyle elegancka, że pasuje tylko do stroju formalnego. Cóż, nie wiem, jak wam, ale mi krawat rzadko sprawia problem w trzymaniu kieliszka czy odkrawaniu kęsów kaczki. Spinka może być natomiast nieocenionym sprzymierzeńcem na co dzień, w domu czy w pracy, gdzie (serio!) może się zdarzyć, że zdejmiesz marynarkę, a niesforny zwis męski będzie bezwzględnie dążył do zachowania pionu niezależnie od tego, co robisz. Nonszalancja, jak zawsze, jest ważna, ale tutaj postawiłbym na słowo „prostota”.

 

 

 

 

 

Laurence Fellows wiedział, że irchowe rękawiczki to szczyt lansu, a parasol zagrażający przechodniom – niekoniecznie

3. Irchowe rękawiczki. Klimat w Polsce sprawia, że konieczne są przynajmniej dwie pary rękawiczek – jedna z ociepleniem, druga bez. Granatowym garniturem wśród rękawiczek są te z jeleniej irchy, przyjemnie i ekstrawagancko żółciutkie, najlepiej z palcami zszywanymi od zewnątrz kontrastową nitką. Jeśli masz płaszcz z kieszonką piersiową – jesteś szczęściarzem. To najlepsze (zaraz po dłoniach) miejsce na takie rękawiczki: wkładaj je zawsze pionowo, palcami do góry – niech przechodnie też żółkną – z podziwu i zazdrości. Na pewno w wielu miastach są jeszcze – i dobrze sobie radzą – rzemieślnicy produkujący rękawiczki. Nie wiem, jak gdzie indziej, ale w Warszawie warto odwiedzić kilka zakładów, bo ceny potrafią znacznie się różnić.

 

4. Dobry parasol. Wszyscy mają jednorazówki z logo kontrahenta swojego pracodawcy albo nadrukiem na pamiątkę jakiejś konferencji, na którą szef ich wysłał. To chyba dostateczny powód, żeby twój parasol miał rękojeść z prawdziwego zdarzenia, obciągniętą skórą albo z przyzwoitego drewna. Przed zakupem dowiedz się, gdzie w twojej okolicy naprawiają parasole, bo uszkodzenie od wiatru, to nie kwestia „czy”, a „kiedy”. Pamiętaj też, że złamanie zasad parasolowego BHP na ulicy psuje cały efekt elegancji. Dlatego podpieranie się nim jak laską (kiedy nie pada), choć staroświeckie, nigdy nie wyjdzie z kanonu dobrych praktyk – zabezpiecza ono przed wsadzeniem końcówki parasola w oko Bogu ducha winnego przechodnia.

 

 

 

 

Z wayfarerami są dwa problemy: ten, że to ulubiony model hipsterów oraz rzucające się w oczy logo. Z tych dwóch problemów jeden łatwo rozwiązać przy użyciu acetonu
Z wayfarerami są dwa problemy: ten, że to ulubiony model hipsterów oraz rzucające się w oczy logo. Z tych dwóch problemów jeden łatwo rozwiązać przy użyciu acetonu

5. Okulary przeciwsłoneczne. W pięknym choć pechowym kraju między Bugiem a Odrą słońce wpada zimą późnym przedpołudniem tylko po to, żeby o piętnastej przypomnieć sobie, że ma coś do załatwienia na Maderze. Mamy więc porę roku, kiedy jedyne okulary przeciwsłoneczne, jakie cieszą się wzięciem, to model promowany przez MON na obozy w Afganistanie. Dopóki stosowny minister nie sformuje oddziału hipsterów bojowych, warto zaopatrzyć się w mocno przecenione ray bany albo inne persole. Osobiście, gdybym miał wybierać, czy dopłacić za logo, czy za polaryzację, wybrałbym bez wahania to drugie, ale jeśli nie przeszkadza ci, że licealiści siedzą w kawiarniach sieciowych w takich samych okularach jak twoje, to model wayfarer Ray Bana dalej jest chyba wzorcem z Sèvres przeciwsłonecznych okularów do miasta. Ponieważ czarny to owoc, a nie kolor, postawiłbym na szylkret, czyli brązową panterkę w dobrym guście.

[simple_series title=”Ubierz się jakoś”]