Sztruksowa marynarka przypomniała mi, że nigdy nie jest za późno na wycofanie się z błędnej decyzji – nie tylko zakupowej
Byłem ostatnio niemym świadkiem niezwykłego widowiska. Niemym, bo wszystko działo się w telewizorze. Zzapując, jak to miewam czasem we zwyczaju, trafiłem na program o gadżetach w TVN Turbo. Trafiłem tak wciągająco, że miałem możliwość obejrzeć cały fragment, w którym śmieszny gość w bluzie z kapturem testował skaner do zbierania miary na garnitur made-to-measure. (Takie zbieranie miary opisał kiedyś Szarmant. Nie wiem, czy na przykładzie tej samej firmy – to tak gdyby ktoś potrzebował pogłębić risercz.)
Sztruksowa marynarka (nie) na każdą okazję
Gdyby był w Polsce jakiś kabaret, który robi sobie żarty z krawiectwa miarowego i luksusowej odzieży, ten program załatwiłby mu skecz wszech czasów. Nie będę tutaj oczywiście streszczał odcinka. Dość wspomnieć, że rzekomym efektem skanowania laserem nagiego redaktora była „zielona sztruksowa marynarka przełamana brązowymi akcentami, jak łaty na łokciach, doskonała na wszystkie ważne okazje”. Cytuję z pamięci i do tego kondensuję treść. Ale łapiecie ducha kuriozum, które miało miejsce na antenie programu o fikuśnych elektronicznych rurkach do piwa, kiedy jego dziennikarze zajęli się elegancją.
W tym momencie moje wynurzenia stoją na rozdrożu. Mógłbym na przykład rzucić kilka smutnych słów o kondycji kraju, w którym stołeczni dziennikarze uważają, że zielona sztruksowa marynarka to przykład stroju na ważne okazje. Wtedy dopełniłbym do pięciu tysięcy znaków wzmianką, że przykład idzie z góry, a przecież zieleń i łaty na łokciach to stylówa bliska myśliwskiej. Mógłbym też, jeszcze bardziej beznadziejnie, wołać na puszczy, że rozległy i piękny temat marynarek sprowadza się w mediach do tego, że coś jest laserowe, ma silniczki i kosztuje sto pięćdziesiąt koła.
A nawet mógłbym powywnętrzać się nad tym, że ktoś wykłada takie pieniądze na zakup maszyny, która będzie kulawo i nie w pełni wykonywać pracę, którą o wiele taniej i lepiej wykona wykwalifikowany człowiek.
Tymczasem zdecydowałem się na następujący przebieg wywodu. Za mną, czytelniku!
Sztruksowa marynarka z potencjałem
O urokach sartorialnego kabaretu opowiedziałem żonie, z bolesnej przepony ledwo mogąc wykrztusić jego absurdalny przebieg. Dla tego też nie do końca mnie ona zrozumiała i zapytała: – A co jest złego w sztruksowej marynarce? A nie jest to pytanie z cyklu banalnych i łatwych do udzielenia odpowiedzi.
Według wszystkich znaków na niebie i ziemi sztruks jest wprost stworzony na marynarkę. Jest dość wytrzymały, miękki i raczej ciepły. A do tego ma taki każualowy klimat, że się tak wyrażę. Łatwo go dostać i występuje w całej gamie niesamowitych kolorów. Jednolitych, ale nierzadko szalonych albo przynajmniej frapujących. Jednak to wszystko teoria. Smutna praktyka jest bowiem taka, że większość sztruksowych marynarek na wieszakach to porażka.
Może chodzi o to, że sztruks jest za tani, żeby mieć odpowiednią pozycję w marynarkowym świecie. A może o to, że ze względu na swoją specyficzną strukturę łatwo maskuje niedoskonałości kroju (zgaduję). Wreszcie może przez to, że jego wytrzymałość i miękkość przyciągają doń osoby, które ubierają się według maksymy wygoda przede wszystkim. A ta maksyma jest prostą drogą do odzieżowego piekła. Dość powiedzieć, że dziewięć na dziesięć zestawów ze sztruksową górą (na dole przeważnie są wtedy dżinsy) to zwyczajnie porażka.
Sztruksowe marynarki leśnych dziadków
Sztruks jest dla mnie zagadką. Może mieć grube albo cienkie prążki, a ja nawet nie jestem w stanie jednoznacznie powiedzieć, który z nich jest bardziej elegancki. Który ciekawszy, który cechuje wyższą półkę tkanin. Doskonale wyobrażam sobie piękne, soczyste (np. czerwone) sztruksowe spodnie do szarej flanelowej marynarki. Albo beżowe czy brązowe do klasycznego tweedu w zieleniach i brązach. Ale w drugą stronę nijak to nie chce działać.
Może to wina wszystkich tych wąsaczy, których spotyka się czasem w przydrożnych knajpkach? Mężów dostojnych, z zawodu pewnie leśników, odzianych w sztruksowe marynarki, zarazem znoszone i niedopasowane. A wszystkie w kolorze, jakby posiadacz nie mógł wybrać między butelkową zielenią a butelkowym brązem. I wybrał marynarkę w obu tych kolorach na raz. No uraz mam, to chyba musi być to.
I tłumaczyłem to żonie, która zgubiła mój tok myślenia pewnie już po pierwszym zdaniu. Tłumaczyłem też głównie sobie, z satysfakcją stwierdzając, że będzie z tego moje pięć tysięcy znaków blogowego urobku. Aż w końcu przypomniałem sobie wszystkie moje sztruksowe marynarki.
W liczbie bodaj dwóch.
Pierwszą piaskową, umiarkowanie niedopasowaną i nieźle znoszoną, która była moją pierwszą, a mężczyzna nigdy nie przestanie kochać swojej pierwszej.
I drugą, czarną i już nieźle dopasowaną. A wtedy pomyślałem, jak gardzę tym żałosnym palantem, którym byłem kupując ją; nie dość, że czarną, to jeszcze sztruksową. I jak mogłem pomyśleć, że ona będzie mogła się równać z tą pierwszą. A później wywaliłem ją za drzwi, jak się wywala niepotrzebną rzecz, nie rozpruwszy nawet kieszeni. Wywaliłem je obie i teraz ich nie ma, i – Och, jaki jestem bez nich szczęśliwy! – westchnąłem na głos, aż Agnieszka oderwała się od listy przebojów, która właśnie w radiu leciała, a radia właśnie słuchaliśmy.
Less is more
Idzie wiosna, od wczoraj już kwiecień, a ja nie pamiętam kiedy ostatnio kupiłem jakiś ciuch. Nie licząc butów i skarpetek, będzie pewnie z pół roku. Ale pamiętam dzień, kiedy dwie sztruksowe marynarki powędrowały z pawlacza do kubła. Jednego z tych, co to ich właściciel część tych ciuchów sprzedaje do lumpeksów, a część przerabia na szmaty, a organizacji charytatywnej odpala dolę za użyczenie charytatywnego logo. I nie planuję żadnych zakupów. No prawie żadnych.
Ale wiem, że muszę przedstawić temu kubłu jeszcze kilka fatalnych ciuchów, które szkoda zakładać, ale przecież żal ich też nie nosić. Więc wiszą w szafach, napędzane poczuciem winy. A później cząstkę tej żałosnej kondycji emanują na mnie, kiedy gnany tym poczuciem winy zakładam którąś z nich. Wyglądam wtedy tak fatalnie, że lepiej by było zostać cały dzień w piżamie, i źle się czuję i przemykam pod ścianami, żeby kogoś przypadkiem nie spotkać. Ten kubeł jest ich przeznaczeniem. Uwolnienie się od nich będzie lepszym nabytkiem niż cokolwiek, co jest mi w stanie zaoferować centrum handlowe.
Bo przecież, jak mawiają angielscy eleganci, less is more.