Tekst pochodzi z magazynu „Restauracja” nr 4/2015
Ile można wypić?
Znane powiedzenie mówi, że woda nie wódka, dużo nie wypijesz
Related Stories
Tekst pochodzi z mag
Picie jest szkołą
Jeden z największyc
Polskie piwa: jest coraz lepiej
Jeden z największych producentów piwa, po którym nie spodziewałem się niczego niezwykłego, zrobił miłą sercu akcję warzenia piw sezonowych
Related Stories
Tekst pochodzi z mag
Znane powiedzenie m
Jacek Kaczmarski prz
Rejestr korzyści #2: marzec-kwiecień
Jacek Kaczmarski przed polską kulturą picia uciekał, aż wylądował na Antypodach. Trudno mu się dziwić…
…skoro jedynymi firmami, które próbują człowieka przekupować w kraju nad Wisłą są dystrybutorzy alkoholu. W ostatnich czasach piłem za cudze:


Hennessy VS w butelce, której etykiety projektował nowojorski streetartysta Futura. Prezentacja nowej butelki odbyła się w Modest.Gastrobar przy warszawskiej ulicy Wierzbowej, gdzie serwowano również gourmet hot dogi – przekąskę, która była moją naturalną odpowiedzią na pytanie: jakiego junk-foodu sztuka kulinarna nie podnosła jeszcze do rangi ekskluzywnych. Widocznie nie ja jeden wpadłem na ten pomysł. Hot-dogi były chyba pyszne, ale nie jestem pewien, bo na długo wcześniej zdołaliśmy się z Macaronim dorwać do baru, skąd serwowano świetne koktajle na bazie Hennessy VS, m.in. doskonałego soura. Wypiłem dziesięć, ledwo wyszedłem. Proszę o jeszcze –
– szczerze oddany p.


Chivas Regal 18 YO by Pininfarina. Nie myśl. Myślenie szkodzi. Jeśli na przykład zaczniesz zastanawiać się, dlaczego największymi wydarzeniami ze świata alkoholi są nowe butelki, może to doprowadzić cię do wniosków, przez które nie będziesz zapraszany na następne premiery. Na szczęście jestem ze starej szkoły dziennikarstwa, w której centralną częścią pracy jest bufet na konferencji. Plus, nowe opakowanie na butelkę, opracowane przez znanego motoryzacyjnego projektanta Pininfarinę, to jest naprawdę klasa. A Chivas powiązał imprezę z prelekcją na temat dobrego dizajnu, którego przykład mieliśmy przed sobą, więc odrobił lekcję. Co do samego Chivasa: obaj dobrze wiemy, że elegancja leży w prostocie (porównaj butelki Taliskera albo Caol Ila), a za te kilka stówek można kupić naprawdę przeciekawego single malta. Ale jeśli będziesz rozważał prezent dla kogoś, komu hasło „18 YO Scotch whisky” i znana marka wydadzą się ważniejsze od małego słówka „blended”, to Chivas by Pininfarina jest w sam raz dla niego – zarówno w wymiarze smaku, jak i ogólnej prezencji. I te szklanki wpisane w kształt obrotomierza i paliwomierza – cudo!


Trzy małe piwka Grimbergen. Okej. Jeśli na podstawie powyższych wywodów sądzisz, że nie rozumiem rynku, to masz częściową rację. Rację – bo go naprawdę nie rozumiem. Częściową – dlatego, że to powyżej to pikuś.
Carlsberg wprowadził trzy nowe małe piwka belgijskiej marki Grimbergen. Jasne pełne, dubla i pszeniczniaka. Wszystkie lekkie, dobre i ciekawe, zwłaszcza dubel – rzadkie w Polsce, dość ciemne, aromatyczne i korzenne piwo, które aż prosi się o żeberka w sosie BBQ. Tylko że Carlsberg, czyli Okocim, czyli Moët Hennessy, wprowadził je… w 25 lokalach w całej Polsce, sprzedawane wyłącznie z kega. A mimo to spotyka się, nogami swoich przedstawicieli, indywidualnie z indywiduami jak ja, żeby się nowym produktem pochwalić. Nie skarżę się, wręcz przeciwnie. Iść na piwo z ładną dziewczyną zawsze spoko. Jak ona chce płacić, to czasem trochę mniej spoko, ale skoro weźmie fakturę na tych co zwykle, to jestem w stanie ulec. Podobno w lokalach, które go sprzedają, pokal 0,33 l grimbergena kosztuje tyle, co półlitrowa szklanka carlsberga i jest to bardzo korzystny kurs wymiany.
Related Stories
Tekst pochodzi z mag
Picie jest szkołą
Znane powiedzenie m
Żar(cie) sportowych emocji
Kiedy Maciej Maleńczuk w swoim sławnym hicie składał rymy mundialeiro i hamburgeiro, z pewnością wiedział co robi
Pod wieloma względami nie jestem i chyba już nie zostanę „prawdziwym mężczyzną”. Jednym z głównych jest fakt, że mimo lat starań nie udało mi się ani trochę zostać kibicem piłki nożnej. Próbowałem różnych sposobów, w pierwszym półfinale, tym iberyjskim, postawiłem nawet na konkretny wynik, mianowicie 2:1 dla Hiszpanii po 90 minutach. – Hiszpania jest faworytem – kalkulowałem – ale skoro stawka jest wysoko, to na pewno jedni i drudzy coś tam strzelą. Tak urodził mi się pomysł wyniku, który, jak wszyscy wiedzą, był wart tyle, ile cała moja piłkarska wiedza. Problem w tym, że nawet w obliczu kilkudziesięciozłotowej wygranej nie potrafiłem emocjonować się perspektywą pierwszego gola, bo kto by go nie strzelił, zbliżało mnie to do zwycięstwa. I tak nie zbliżyłem się do niego ani przez moment.
Tak więc założyłem się o pińć złotych, których zresztą nikt nie wygrał i miały wrócić do właściciela, a ja zostawiłem je w ramach napiwku. Z tego co wiem inni poszli w moje ślady, co może wynagrodzi kelnerce konieczność odsiedzenia dogrywki i karnych w knajpie, która normalnie zamyka się o dziesiątej. Na pewno nie wynagrodziło mi oglądania przez dwie godziny gości szarpiących się za koszulki. Ostatnich prawdziwych emocji zaznałem w czasie meczów z udziałem polskiej reprezentacji, ale ten rodzaj uniesień to nie emocje sportowe, a raczej narodowe.
Może nie lubię oglądać piłki w telewizji, ale lubię specyficzną poetykę, jaką jest spotkanie „na meczyk” i czasem, od wielkiego dzwonu, nachodzi mnie ochota na pobawienie się w ten specyficzny rodzaj „prawdziwego mężczyzny”. Wiecie, piwko-dwa-góra siedem, czerwone mięso i „idziesz idziesz!” wywrzaskiwane prosto w ekran. Może bez zaśpiewów i malowania twarzy, bo to trochę jak udawanie orgazmu, a chodzi raczej o odnalezienie w sobie i przetestowanie tego mało używanego aspektu bycia samcem. Jeszcze raz podkreślam: autentycznie zazdroszczę tym z was (zapewne większości), którzy nie muszą niczego znajdować ani odkurzać. Zaznaczam też, że nie należę do tego smutnego gatunku facetów, których żona zaprasza koleżanki na mecz i z pogardą tłumaczy mężowi, czym jest pułapka ofsajdowa. Wiem, co to jest spalony i potrafię go rozpoznać, kiedy go widzę, po prostu potrzebuję się na tym skupiać bardziej niż inni. Raz na dwa lata mi nie zaszkodzi.


Dość naturalnym rozwiązaniem na meczykową imprezkę wydają się hamburgery. Są niezobowiązujące, budzą jakieś takie dżinsowe, że tak powiem, skojarzenia, a jednocześnie dobry hamburger jest dodatkowo lepszy kontrastem do tego, co pod tą nazwą sprzedają fast foody.


Cała zabawa polega na przygotowaniu mięsa. Poproś w sklepie o zmielenie przyzwoitego kawałka wołowiny (może być łopatka albo jakiś, lepiej nie za drogi, kawałek z tyłu – hamburger z polędwicy to raczej przesada). Hamburger to zasadniczo kotlet mielony (jak w kawale: jadłem lunch. To taki obiad, tylko w Warszawie), więc do środka wrzucić należy jajo i trochę bułki tartej dla konsystencji oraz zeszkloną cebulkę i łychę musztardy – jak w mielonych babuni. Policz po 120 g mięsa na osobę i doprawiaj z głową, pilnując konsystencji. Reszta jest dowolna, ale to od niej wszystko zależy. Moim zdaniem oprócz soli i pieprzu, najlepiej takiego prosto z moździerza, świetnie hamburgerom robi dużo ziaren kolendry (również z moździerza), ale bardziej metroseksualny może być np. „po włosku” z oregano.
Formowanie hamburgerów wymaga osobnego narzędzia. Kiedy robiłem je po raz pierwszy, użyłem krążka wykrojonego z półtoralitrowej butelki PET, ale była za miękka i rozwiązanie nie sprawdziło się. Stosunkowo łatwo dostać zestaw wykrawaczy do placków i ciasteczek, który ma tę zaletę, że łatwo dobierzesz średnicę potrzebnej foremki do średnicy bułki, którą uda ci się kupić. Jednak, może trochę dlatego, że jestem gadżeciarzem, kiedy spotkam praskę stworzoną specjalnie do hamburgeiros, kupię ją. Szukać zamierzam w sklepach z kuchennymi gadżetami. Dzięki uformowaniu i sprasowaniu hamburgery nie rozpadną się podczas smażenia, którego dokonuję na patelni grillowej. Przed smażeniem schłodź kotlety przez godzinę w lodówce, obtocz w tartej bułce i skrop olejem.


Są w Warszawie artyści hamburgerowi, którzy podają swoje dzieła np. we włoskiej bułce typu ciabatta i choć efekt jest wart uwagi, to moim zdaniem jednak nie to samo. Słodkawe bułki hamburgerowe posypane sezamem po to zawierają cukier, żeby lekko podkreślać pozostałe smaki, ale także po to, by łatwiej się rumienić. Używam do tego oldskulowego opiekacza elektrycznego, ale chodzi po prostu o górne źródło ciepła, więc piekarnik elektryczny może się nadać równie dobrze.
Reszta jest już z górki: żeby twoje dzieło pokazywało makiecie z plakatu McDonalda gdzie raki zimują, wrzucasz sałatę, ser, cebulę i ogórki. Blisko amerykańskich pikli jest coś, co można kupić w słoikach zatytułowanych sałatka szwedzka, ale taki dzień jak dziś wprost prosi się o nutkę kontrkultury w postaci małosolnych. Jest też sezon na pomidory, kup więc polskie gruntowe i pokrój – jak by to wytłumaczyć – poziomo, żeby każdy plasterek zawierał przekrój gniazd nasiennych. Dupki pomidorów pójdą na rano na sałatkę, podaj gościom to, co najlepsze. A niech mają.
Sosy to zupełnie osobna sprawa, bo potrafią radykalnie wpłynąć na oblicze dania. Prosty sos, np. czosnkowy, łatwo zrobić z solą i pieprzem na jogurcie. Jeśli dodasz koperek, dodaj więcej czosnku, bo zioła tłumią jego smak. Czosnek wcześniej utrzyj w moździerzu albo drobno posiekaj i posyp solą – pod jej wpływem puści sok i będzie bardziej… hmm… czosnkowy.


Jeśli zdecydowałeś się na wersję mięsa z oregano, spróbuj rzadkiego sosu pomidorowego. Jeśli dodatkowo jako sera użyjesz mozarelli, będziesz miał kompletny fusion. Nie biorę odpowiedzialności za efekt, ale twoja dziewczyna może cię za to pokochać. Hamburgery po włosku – to nie brzmi zbyt męsko. Ja zostałem przy tradycyjnej wersji z musztardą i ketchupem, ale równie tradycyjny może być sos barbecue.
I gotowe. Dla uzupełnienia możesz pokusić się o zrobienie mczestawu, czyli dorzucenie ziemniaków w postaci frytek lub pieczonych łódek, jednak wtedy upewnij się, że goście będą naprawdę głodni. Dorzucisz je czy nie, danie i tak jest z punktu widzenia diety bardzo grzeszne, skoro łączy bułę z mięsem, czyli węglowodany z białkiem. Ale kto by się przejmował, skoro finał mistrzostw zdarza się raz na dwa lata? Jutro można znowu być normalnym sobą, jeść na kolację pomidory z mozarellą i pić białe wino.
Related Stories
„Kuchnia warta
Tekst pochodzi z mag
Znane powiedzenie m
O dwóch takich
Boże Narodzenie i Sylwester spinają się w wielką imprezową klamrę. Rodzinne ucztowanie daje dobry podkład pod alkoholowe brewerie
Piwo jest, zapewne dla wielu z nas, pierwszym w życiu smakiem nabytym wiążącym się z presją środowiska i byciem mężczyzną – dwoma kluczowymi czynnikami przyszłego życia. Kto z nas nie pamięta pierwszych gorzkich łyków, które uważaliśmy za odrażające, a braliśmy, bo inni patrzyli, by już parę lat potem, podczas jakiejś licealnej wędrówki w upale po górach, nie móc opędzić się od marzenia o kilku orzeźwiających łykach piwka z oszronionej szklanki na tarasie schroniska? Co do mnie, ten górski szlak przeszedłem na sam szczyt – a później z powrotem w dół, by już w połowie studiów zorientować się, że ta silnie gazowana lemoniada z coraz większą ilością procentów to jakaś alkoholowa pomyłka. W dalszym ciągu mam dużo zrozumienia dla studentów i im podobnych, którzy traktują piwo jako najtańszego long drinka, pozwalającego przedłużyć pobyt w knajpie bez zamawiania albo wzmocnić działanie wódeczki, ale dla mnie tylko sprowadzone do wymiaru napoju izotonicznego w dzień treningowy albo popitki do obiadu, piwo sprawdza się przyzwoicie. Jako środek rozrywkowy jest za to mierne.
Dlatego też od dekady co najmniej zastanawiam się nad sensem pytania „żywiec czy tyskie”. Brzmi trochę jakby ktoś pytał mnie, czy płytę z nagraniem wiedeńskiej filharmonii ma mi odtworzyć na widelcu, czy bezpośrednio na zębach. Kiedy już kupuję piwo, stawiam na możliwie najdalsze od koncernowgo pilznera (czyli możliwie mało pilznerowe piwo z możliwie małego browaru). Pech z koncernowym piwem polega na tym, że robi się je według zbieranych przez marketoidów opinii „przeciętnego polskiego piwosza” o idealnym piwie, a to w zasadzie oznacza, że dzwonią do Ferdka Kiepskiego z pytaniem, co jeszcze można spieprzyć. Podobno każdy ma swoją cenę, ale to nie jest moja. Dlatego kibicuję w gruncie rzeczy każdemu spadkowi spożycia piwa per capita. Nie zależy mi nadmiernie na ogólnym trzeźwieniu społeczeństwa, ale chciałbym, żeby pokazało palec takim praktykom marketerów plastikowego piwa. Na razie piwoszem bez zastrzeżeń jestem tylko w Środkowej Europie, a zwłaszcza w Czechach. Tam wiedzą, że sensem tego napoju nie jest alkohol, więc można wypić piętnaście browarków jeszcze przed czwartą i dalej zwiedzać magiczne miasto nad Wełtawą.
Jeśli na podstawie powyższych akapitów próbowałeś zgadnąć mój stosunek do wódki, to mam nadzieję choć trochę cię zaskoczyć: jestem jej wielkim fanem. Pewnie dlatego, że w gruncie rzeczy, jak by się przed tym nie bronić, jest to trunek polski i rzeczywiście jakoś tę polskość wyraża. Zresztą jestem też przekonany, że whisky dalej byłaby torfowym bimbrem na myszach, a szlachetny gin – zwykłą jałowcówką, gdyby nie dobry marketing, który za nimi stoi. Wódka upija – łatwiej cudzoziemców, niż Polaków, a jaka jest lepsza sytuacja w marketingu, niż odurzony target?
Oczywiście, nie da się jej degustować tak, jak leżakowanych alkoholi, wódka nigdy nie osiągnie więc tego uznania koneserów (z drugiej strony degustowanie ciepłej wódki małymi łykami potrafi wzbudzić uznanie każdego), ale tyle dziwnych alkoholi ma swoje miejsce w annałach światowego pijaństwa, że polska tożsamość na pewno powinna wjechać do nich na oklep na husarskim rumaku. A że musimy tę tożsamość dzielić z ruskimi? Wot, żyzn’ takaja…


Stąd, kiedy piję wódkę, staram się ją możliwie odmakdonaldyzować. Nie bez kozery nasi przodkowie mawiali wpieprzać się między wódkę a zakąskę i z pewnością nie po to, byśmy teraz popijali ten szlachetny trunek karmelowym kompotem z Atlanty. Gdzie wódka, tam śledzik albo tatar i dobra metoda – wypić rosół przed wszystkimi. Pamiętaj – każdy alkohol lepiej smakuje z cienkiego szkła, a trzymanie kieliszków w zamrażarce jest trikiem ujawniającym konesera. Wiaderko do chłodzenia szampana także chętnie zmieniłoby swoją nazwę, gdyby wiedziało, jak dobrze pasuje na wschodnioeuropejskim, wódczanym stole. Po wrzuceniu do niego kostek lodu, zalej je lodowatą wodą z kranu – kostki utrzymają się wtedy dłużej i będą skuteczniej chłodzić, niż wrzucone do kubełka samopas. Jeśli wódka kiepsko ci wchodzi – zamknij oczy i myśl o Tildzie Swinton. To ona, w Dziwnym przypadku Benjamina Buttona, pokazała, jak się pije wódkę. I to tak, że cały ten Bond może sobie swoje vesper wsadzić głęboko w astona martina.
Powitanie nowego roku nieodłącznie wiąże się jednak z innym napojem – szampanem, względnie winem musującym. Tym, którzy jeszcze nie wiedzą, podpowiadam: pochodzące z Szampanii białe z bąbelkami może być drogie i, jako takie, rozczarowujące. Hiszpańska cava albo włoskie prosecco potrafią mieć dużo lepszy wskaźnik cena/jakość, zwłaszcza dla początkujących konsumentów, do których się zaliczam. Za trzy, cztery dychy da się kupić (nawet w hipermarkecie) cavę, która daje miłe doznania i uczy gardzić tanimi, gazowanymi podróbkami. Jak wszędzie, także i w wypadku win musujących, a raczej zwłaszcza w ich przypadku, bezwzględnie obowiązuje zasada picia z cienkiego szkła. Ze dwa lata temu przed Sylwestrem kupiłem dwunastopak kieliszków po bodaj złotówce za sztukę. W tej cenie można je nawet wsadzić do torby i wziąć na uliczne oglądanie fajerwerków albo na ognisko do lasu. A niech się tłuką – byle po północy. Szampan z plastikowych jednorazówek to nieporozumienie zarówno stylistyczne, jak i smakowe. Pamiętaj – jaki Nowy Rok, taki cały rok. A więc szczęśliwego!
Related Stories
Tekst pochodzi z mag
Picie jest szkołą
Znane powiedzenie m