Browse Category

Gadżety - Page 2

Jak robić lepsze zdjęcia

Im wyższy poziom osiąga technika, tym bardziej jesteśmy niezadowoleni z efektów

Większość ludzi co roku wraca z wakacji święcie przekonana, że dźwiga na kartach pamięci dziesiątki wiekopomnych dzieł. To prawda, że świat jest piękny przez przeziernik aparatu, a nawet gotowe zdjęcia na małych wbudowanych wyświetlaczach wyglądają przeważnie imponująco. Tymczasem po ściągnięciu obrazów na komputer, a nawet wydrukowaniu ich, miny fotoamatorów często rzedną. Jakie poprawki wziąć przed następnym urlopem?

  • Wyłącz tryb auto. Większości ludzi wydaje się, że tryb automatyczny jest zły wtedy, kiedy nie daje dobrych rezultatów. Tymczasem jest po równo zły kiedy prowadzi, jak i kiedy nie prowadzi do dobrych efektów. Jeśli zdjęcie jest dobrze naświetlone i ma ciekawy efekt, ale nie jest to zasługą twoją, tylko wbudowanego w aparat komputera, jak możesz zbierać za nie gratulacje? Spotkałem się niedawno z sytuacją kolegi, któremu przełączenie z trybu ręcznego na automatyczny rozwiązało kwestię niedoświetlonego zdjęcia. Czy zdobył z tego jakieś fotograficzne doświadczenie? Oczywiście, że nie. I nie, nie uważam, że doświadczenie z obsługą aparatu jest wartością samą w sobie, ale jest drogą do prostego zrozumienia zasad, których znajomość sprawi, że poradzisz sobie zawsze – naprawdę zawsze! – kiedy masz ochotę coś sfotografować.
  • Lampa jest dobra, kiedy jest nie na miejscu. Poprzednia zasada dotyczy w szczególności lampy. Można np. jej używać w wakacyjnej słonecznej żarówie – wtedy, nawet jeśli nie pomoże, to nie bardzo ma jak zaszkodzić. W ciemności lampa wbudowana w aparat nie potrafi nic oprócz rzucania brzydkiego cienia, który psuje każde zdjęcie, a jeśli twój aparat dodatkowo (sam, oczywiście) ustawi parametry do fotografii z lampą, na zdjęcie nie załapie się drugi ani trzeci plan (w uproszczeniu: chodzi o zbytnie skrócenie czasu migawki). Rozwiązaniem jest oczywiście fotografowanie w trybie nocnym, które faktycznie czasem się sprawdza, o ile przyzwyczaiłeś się do pewnych rozmazań. A jeśli się nie przyzwyczaiłeś – skorzystaj z rady „zmień poetykę” niżej w tym artykule.
  • Kup (trochę) lepszy (niż najtańsze) aparat. Mamy już chyba za sobą wojnę na megapiksele, a wojna – jak to wojna – zostawiła za sobą jałową ziemię. A konkretniej – mózgi konsumentów wyjałowione informacją, że mało megapikseli to źle, a dużo to dobrze. To prawda, ale częściowo. A więcej prawdy to tyle, że z 8-10 mpx można wydrukować i zdjęcie na całą stronę czasopisma, i billboard, zaś lepsze wyniki – znów, w uproszczeniu – dają aparaty z dużą matrycą. Co z tego, że masz 10 milionów punkcików do rejestrowania światła, skoro są upchane jak pasażerowie podmiejskiego w godzinach szczytu?
    Drugim elementem, który poważnie wpływa na jakość zdjęć (i cenę aparatu) jest obiektyw – szkło optyczne jest naprawdę drogie, a najlepsze efekty daje, jeśli obraz pobierany jest ze środka soczewki, bo na bokach pojawia się więcej niepożądanych załamań światła. Wniosek?  Kiedy chodzi o obiektywy, wielkość ma znaczenie.
    Obejrzyj aparat, sprawdź jak leży w ręku, a kiedy masz wybór między dwoma – weź ten z większą matrycą (wielkość powinna być określona w specyfikacji technicznej). Zrób kilka zdjęć testowych w słabym świetle, ale nie kieruj się opiniami anonimów w sieci. Anonimy są po to, żeby gadać bzdury o wszystkim i na każdy temat – poczytaj, jak ludzie wymieniają się opiniami o lekarzach na specjalnych do tego serwisach, żeby nabrać zdrowego dystansu do tego typu stron z ocenami.
    Aha, a jeśli masz ochotę kupić naprawdę malutki aparat – prawdopodobnie mają rację ci od reklamy, co mówią, że potrzebujesz aparatu w komórce. Łatwiej go mieć zawsze przy sobie i łatwiej usprawiedliwić przed sobą zakup telefonu za dwa tysiące, jeśli przy okazji oszczędzasz kilka stów na aparacie. A różnica w jakości zdjęć? Być może jakaś jest, ale nic, o czym by warto rozmawiać.
  • Poszukaj statywu. Ostatnie lata dały ludzkości wiele przełomowych odkryć, z których potrafię wymienić tylko jedno: małe giętkie statywy stworzone z myślą o lekkich aparatach. Cóż, jakoś nie widzę, by ludzkość przyjęła je owacjami – sprzedają się, ale rzadko kiedy widać je w użyciu. Dobry statyw do „cyfry z silniczkiem” to każda poręcz albo słup, do którego możesz ją na chwilę przycisnąć albo choćby naprężony pasek przełożony przez szyję.
  • Pogódź się ze światłem. Nie bardzo lubię zaczynać zdania od słów „żyjemy w czasach, kiedy…”. Niestety, żyjemy w czasach, w jakich żyjemy i choć da się o nich powiedzieć z pewnością coś dobrego, to jednak postęp technologiczny sprawił, że ludziom się nieco w dupach poprzewracało, a fotografia jest świetnym tego dowodem.
    Czas naświetlania w okolicy kwadransa i dziesięciokilogramowy aparat. Opowiedz nam teraz o tym, jak sprzęt ogranicza cię w robieniu zdjęć

    O co cho? Już wyjaśniamy. To, co w wypadku klisz fotograficznych nazywało się czułością, jest dzisiaj, w odniesieniu do elektronicznych matryc, określane po prostu jako ISO. I oczywiście te dwa pojęcia znaczą trochę co innego, ale w sumie jeden i drugi parametr odpowiada za ten sam efekt i, co ważniejsze dla naszego argumentu, wyrażany jest w tej samej jednostce.
    Tylko że kiedyś standardową czułością było 50, „setka” to był film wysokoczuły, a kiedy na rynku pojawiły się „czterysetki”, wielu fotografów czuło się pewnie jak ktoś, kto właśnie odkrył staniki rozpinane z przodu. Tymczasem dziś jednym kneflem możesz przełączyć (na jedną klatkę, a nie – jak kiedyś zmieniać cały film) ISO na 1600 albo i lepiej, dzięki czemu… coraz częściej słychać jojczenie, że ten gówniany aparat nie potrafi (sic!) czegoś sfotografować!
    Dorośnij. Kiedy nie ma światła, zdjęcia nie wychodzą. Naprawdę potrzebujesz złowić tę klatkę? Obejrzałeś chociaż dwa razy swoje fotki po powrocie z wakacji i zgraniu ich na komputer? Może lepiej poćwiczyć zachowywanie wspomnień pod powiekami?

  • Zmień poetykę. Dobre zdjęcia to nie takie, w których każdy detal jest widoczny, a nic nie jest prześwietlone. Dobre zdjęcia to takie, które zatrzymują emocje, o których możesz potem opowiedzieć na bazie fotografii lub samemu te emocje przywołać, kiedy zajdzie potrzeba. Zbyt idealne, wylizane obrazki wyglądają czasem jak ze stocka, czyli agencji fotograficznej zdjęć na każdą okazję, a stockowe zdjęcia mają się tak do fotografii jak harlequiny do literatury. „Zmień poetykę” oznacza: pogódź się z tym, że na zdjęciu czegoś nie widać, coś się może przepaliło, albo coś lekko poruszyło. Pogódź się z szumami i całym tym szajsem, z brzydkimi autami na malowniczych ulicach. Nie uwierzysz, ile zdjęć z kanonu najważniejszych fotografii świata jest obarczonych błędem naświetlenia albo zwyczajnie poruszonych. Ale to właśnie w tych zdjęciach jest Moc!
  • Fotografuj ludzi. Dużo ludzi. Ludzie kochają oglądać ludzi – gdyby tak nie było, plakaty reklamowe i okładki kolorowych czasopism przedstawiałyby co innego. Unikaj strażackich fotek – ludzie w pozycji na baczność przeważnie nie wiedzą, co zrobić z rękami, a ich kontrapost pozostawia nieco do życzenia – ale poza tym staraj się mieć ludzi na zdjęciu.
  • Fotografuj też cycki, jeśli koleżanki ci pozwalają. Nawiasem mówiąc, amatorskie akty wyglądają przy profesjonalnych dość nieporadnie, ale skoro Quentin Tarrantino potrafił przekształcić kino akcji klasy B w nurt współczesnej kinematografii, to i goła dupa na tapczanie może aspirować do galerii.
  • Zostań hipsterę. Interesują cię megapiksele? Mój ulubiony aparat robi zdjęcia o rozdzielczości dokładnie 297,3 megapikseli, a cały system (z czterema świetnymi japońskimi szkłami) kosztował tyle, co nikon ze średniej-wyższej półki. Jak to możliwe? To rozdzielczość klatki filmu średnioformatowego zeskanowanego na naprawdę dobrym skanerze, który zresztą jest w całej imprezie najdroższy.
    Analogowy sprzęt jest cały czas na tyle modny, by nie bać się o jego najbliższą przyszłość, a jednocześnie na tyle odchodzi do lamusa, by można było kupić względnie tanio dobry aparat i akcesoria. Mało tego – jeśli masz już obiektywy od jakiejś cyfrowej lustrzanki, prawdopodobnie możesz uzupełnić system o aparat, który będzie korzystał z tych samych szkieł. Kiedy już to zrobisz, szybko odkryjesz, że fotografia cyfrowa – parafrazując znany aforyzm Kisiela – rozwiązuje powoli wszystkie problemy, które sama sobie wcześniej stworzyła.

Czy to dużo przykazań? Czy opanowanie tych zasad wymaga włożenia wysiłku? Cóż, musisz pamiętać, że – jak głosi nieludowa mądrość – nie było na świecie i nie będzie wynalazku, który oszczędziłby człowiekowi choć minutę czasu. No, może kiedy wynajdą pilota do sterowania chmurami, fotografia wreszcie stanie się mniej wymagająca.

Uzbrojony po krawat

Co robisz, kiedy stek, który ci podano, okazuje się zbyt twardy i żylasty? Mięczaki robią awanturę, twardziele ostentacyjnie sięgają po ostrzejszy nóż

Ten victorinox, znacznie różny od popularnych scyzoryków o stu ostrzach, daje dowód, że more is less. Fot. Victorinox

Niewiele rodzajów noży w tak niewielkim stopniu kojarzy się z przelewem krwi, jak szwajcarski scyzoryk. Tymczasem jego nazwa Swiss army knife, wymyślona przez amerykańskich żołnierzy, którym słowa Schweizer Offizierssmesser nie bardzo chciały przejść przez gardło, świadczy o tym, że żołnierze (co prawda szwajcarscy, więc nie najbardziej doświadczeni w polu) ruszają do boju ze składanymi kozikami wyposażonymi w śrubokręt i korkociąg.

Jednak każdy nóż w jakimś tam stopniu świadczy o specyficznej „gotowości bojowej”, co piszę w cudzysłowie, bo niekoniecznie o dosłowną obronność chodzi, ale o umiejętność ogólnego radzenia sobie z problemami, z którymi konfrontuje nas życie. Nie z każdym poradzisz sobie nożem, ale w ostatecznym rozrachunku, tych jest więcej niż mniej.

Zresztą nie chodzi przecież o sztukę przetrwania w dżungli, to chyba jasne. Oczywiście jeepy i inne SUV-y cieszą się niemałą popularnością (większość co prawda została kupiona w lepszych czasach benzyny po cztery zł), ale rolą inteligentnych ludzi pod krawatami jest zdawać sobie sprawę, że prawdziwy survival odbywa się w miastach, na ulicach, w barach i biurach. Dlatego nie namawiam nikogo do zakupu wielkich i ciężkich nożysk, choć jedno z nich było moim pierwszym i jeździ ze mną na wszelkie wakacje.

Ostatecznie nóż „za miasto” jest chyba ważniejszym pierwszym nożem, podobnie jak czarne buty do garnituru są ważniejszym pierwszym zakupem obuwniczym, przy czym należy dokonywać go z pełną świadomością, że nie będą to, delikatnie mówiąc, najczęściej używane rzeczy. W końcu w mieście częściej masz pod ręką kogoś, kto coś pożyczy, noże w domu, jakieś ostrze w aucie albo biurze, a rzadziej masz potrzebę zrobić coś na już, w terenie. Jednak już drugi nożyk z powodzeniem może być nożem do miasta, a w mieście ubieramy się e-le-gan-cko.

Małe noże z klipsem mogą służyć za uchwyty na banknoty, jeśli ktoś lubi tak nosić forsę. Fot. Timberland Knife and Tool

Pierwszym powołaniem noża do marynarki (nóż do marynarki nie służy do krojenia marynarki, tak jak nóż tzw. taktyczny nie służy do krojenia taktyk) jest być zawsze na miejscu, ale nie narzucać się swoją obecnością. Można bez problemu znaleźć składany nóż (ostrze musi być zabezpieczone żeby nie poniszczyć ubrań) który waży na tyle mało i jest tak cienki, by nie rozpychać kieszeni (sto gram to granica, ale da się zejść i do 50). Dlatego żeby korzystać z takiego noża musisz przyzwyczaić się do robienia jak największej liczby rzeczy jedynym ostrzem, które będzie ci dane.

Jeśli wychodzisz z domu na dłużej i masz większy bagaż, możesz pokusić się o wsparcie dla dżentelmeńskiego nożyka. Ten pierwszy jest zawsze pod ręką i kiedy kobieta prosi cię o pomoc, bo zapomniała odciąć metki od nowo kupionej bluzki, wyjmujesz nożyk razem z ręką z kieszeni, jakby w ogóle przyrósł do ciebie i był przedłużeniem twojego… ramienia. Pamiętaj jednak, że dopiero teraz zaczyna się trudna część. Jeśli potniesz dziewczynę, możesz stracić jej zainteresowanie, a nawet jeśli lubi przemoc, to pokaleczona nie będzie już tak atrakcyjna.

Nóż, który jest wsparciem małego, może być wielki i ciężki jak oddział zomowców i podobnie jak tę formację, wzywasz go do cięższych zastosowań, w ostateczności. Na takie wsparcie doskonale nadaje się multitool, czyli scyzoryk, w którym na pierwszy plan wysunięte zostały kombinerki zamiast ostrza. W końcu ostrze już masz. Problemem multitooli jest to, że przeważnie brakuje im drugiej najpotrzebniejszej funkcji scyzoryka: korkociągu.

Hardware. Fot. Marylinskeepsakes.com

Ciężka konstrukcja zapasowego noża może być jednak przydatna. W instrukcji obsługi jednej z firm produkujących noże napisane jest: Pamiętaj, że twój nóż jest najdroższym i najgorszym łomem, jaki jesteś w stanie sobie wyobrazić. Kiedy pęknie lub się wyszczerbi, nie ma dla niego ratunku – pomyśl o tym dwa razy, zanim zatrudnisz go do naprawy hydraulicznej albo otwarcia butelki z kapsla.

Przy wyborze noża zwróć uwagę na stal. Jest wiele stopów, które doskonale nadają się na noże, i markowe scyzoryki przeważnie są zrobione właśnie z nich. Jednak jeśli klinga nosi tylko informację, że jest wykonana ze stali nierdzewnej (stainless steel), zachowaj czujność: to może być zdecydowanie za mało. Przewodnik po rodzajach stali na noże znajdziesz z łatwością w internecie, ale nie przejmuj się nim zbytnio – wybieranie noża do otwierania listów według kryterium użytego stopu grozi reputacją gadżeciarza (patrz: syndrom audiofila).

Zwróć też uwagę na blokadę ostrza: po pierwsze, żeby jakaś w ogóle była, bo szkoda palców. Z drugiej strony, jeśli szukasz małego nożyka, zapewne będzie to któraś z blokad bocznych (liner-lock lub frame-lock), które w zupełności wystarczą do krojenia banana, a nawet do ostrzenia ołówka.

Dobry nóż dżentelmena jest, a w każdym razie może być, biżuterią, jednak chodzi raczej o ładny drobiazg, który dobrze wygląda, a nie o element akcesoriów odzieżowych. Dlaczego o tym wspominam? Trochę mnie to przeraża, ale serio są na świecie ludzie, którzy są gotowi nosić nóż jako spinkę do krawata i nawet omawiają (mam nadzieję, że po prostu nie wyczułem ironii) przewagę jednego noża nad drugim w takim właśnie zastosowaniu. Jednak z dobrym nożem można łatwiej być dżentelmenem, bo nie trzeba czerwienić się i stękać przy rozpakowywaniu rzeczy, które chiński inżynier postanowił opakowaniem zabezpieczyć przed tobą samym, jego nabywcą. I jeszcze dlatego, że można obrać owoc ze skórki bez nadmiaru logistyki i filozofii.

Nóż ratowniczy z odłączaną latarką i młotkiem do szyb nie jest najdyskretniejszym narzędziem świata, ale może robić na dziewczynach wrażenie gotowością do akcji. Fot. Tool Logic

Oczywiście mały składany nożyk z jednym ostrzem, którego podstawową cechą są jak najmniejsze wymiary i ciężar, to nie jedyny styl, który masz do dyspozycji. Jeśli czujesz się bardziej miejskim survivalistą, może powinieneś rozważyć fikuśny nóż ratowniczy, który w jednym ostrzu zawiera masę narzędzi do przecinania pasów samochodowych, wybijania szyb i innych rzeczy, które pozwalają łatwo dostać się do rannego? To niewątpliwie bardzo męski image, choć jak dla mnie trochę zbytnio pachnie dżinsami.

Oczywiście fighter może wybrać nóż sprężynowy (choć reputacja bywałego chłopaka z dzielni przeważnie idzie w parze z niewskazaną reputacją dresa), ale jeśli myślisz o czymś do samoobrony, rozważ nóż typu bear claw. Skuteczna walka jest sztuką unikania ciosów, a to podobno nóż, z którego trudno zostać rozbrojonym. Jednak jeszcze bardziej nadrzędna zasada mówi: nie sięgaj po broń, której nie jesteś gotów użyć, dlatego dla większości skuteczniejszą bronią wydaje się parasol.

Obojętne jednak, czy zamierzasz ranić, czy rozpakowywać – pamiętaj o utrzymywaniu noża w stanie ostrym jak brzytwa. – Bo tępy nóż – jak powiedział mi kiedyś przyjaciel – jest jak brudne buty. Nie miałem problemu ze zrozumieniem tej analogii.

O księgozbieraniu

Kiedy myślimy „męski styl”, pierwsze, co przychodzi do głowy, to szafa albo garderoba. Ale ponieważ styl  to cecha raczej wnętrza człowieka, ex aequo z tymi powyżej będą, odpowiednio – regał albo biblioteka.

To nie jest tak, że nie uważam ubierania się za najfajniejszą z codziennych przyjemności. Myśl, że nie mam tych wszystkich babskich schiz typu „czy nie wyglądam w tym grubo” odpręża mnie i dodaje dystansu, kiedy piętnaście minut wiążę krawat w poszukiwaniu idealnego wyglądu węzła, tego zwornika odzieżowej kompozycji. Ale nawet mimo tego, że od kilku lat mam świra na tym punkcie, gdybym miał wybierać między rozmową z kimś dramatycznie źle ubranym, a kimś koszmarnie nieoczytanym, wybór jest dla mnie jasny. Lepiej uważać bojówki za spodnie do miasta, niż Coelho za wybitnego literata.

Tylko że oczytanie to jedno, a posiadanie księgozbioru to co innego. Pogodziłem się już z tym, że druk w ciągu najbliższych lat stopniowo będzie coraz bardziej prestiżowym, a nie obowiązkowym, wariantem książki. Nawet to rozumiem i rozumie chyba każdy, kto musiał się kilka razy w życiu przeprowadzać razem z biblioteczką: kilka tysięcy książek nieco łatwiej przenieść w kindle’u, prawda? Czy w takim razie pozbawić się kompletnie możliwości ukazania innym zatroskanego oblicza na tle równych szpalerów książek na półkach, niczym mądrzy tego świata na wiekopomnych fotografiach?

Paradoksalnie, dzięki e-bookom, książka z powrotem bardziej stała się ideą, niż obiektem, treść odłączyła się od formy. Łatwiej dzięki temu na plik zadrukowanych kartek spojrzeć jak na zwykłą rzecz i potraktować ją jak zwykły towar konsumpcyjny. Od kilku lat wybieram książki tak, jak bohater Fight Clubu wybiera meble z Ikei: w księgarni odpowiadam sobie na pytanie, czy ten obiekt dobrze określa mnie jako osobę? Czy będzie dobrze reprezentował mnie przed ludźmi, którzy przyjdą w gości?

Jestem pozerem? Jasne. Ale nie chodzi oczywiście o grubość czy odpowiednio pożółkłą barwę papieru, a o tytuł czy tematykę. Ważne jest dla mnie, że pewnych książek po prostu nie mogę nie mieć, choćby wśród moich planów czytelniczych figurowały na bardzo odległym miejscu. Kiedy indziej zaś mam palącą potrzebę przeczytania czegoś, co spokojnie mogę wypożyczyć tak, by nie zostawiło śladu na mojej półce. Tak odróżniam długofalowe miłości od przelotnych fascynacji.

Jedną z największych zalet przedmiotów jest, że mogą nosić na sobie piętno ich właściciela. Dlatego nigdy nie unikam okazji, kiedy mam ochotę podzielić się ze światem jakąś myślą, która narodziła się pod wpływem lektury: bazgrzę ją ołówkiem na marginesie. Czasem pożyczam później takie książki razem z notatkami, które oni dzięki temu mogą później przemyśleć. Ten blog – z zachowaniem wszelkich proporcji – narodził się zresztą z notatek na drugiej stronie okładki książki Dylana Jonesa Jak nosić krawat.

Jeśli uważasz, że potrzebujesz czegoś bardziej dobitnego, niż sama alegoria regału, jest rada i na to: na rynku wydawniczym da się znaleźć pozycje o dobrze świadczących tytułach, jak Przewodnik po kulturze współczesnej dla inteligentnych Rogera Scrutona czy Przewodnik inteligentnego snoba wg Franciszka Starowieyskiego. Problem polega jednak na tym, że Intelektualiści Paula Johnsona wyglądają z tej perspektywy prawie jak Niezbędnik Inteligenta. Lepiej nie iść tą drogą.

Ja osobiście rozwiązałem ten problem raz na zawsze, kupując wybór klasyków myśli ekonomicznej, zatytułowany Prawdziwa cena wszystkiego, o objętości, bagatela, półtora tysiąca stron. Wiecie, czarny napis EVERYTHING pogrubioną czcionką na czerwonym grzbiecie grubości 10 centymetrów – to musi budzić respekt, kiedy ustawisz taką książkę na widoku na honorowej półce w salonie.

Dzięki temu wszystkiemu łatwiej książki wyeksponować, łatwiej zatem nawiązać o nich rozmowę podczas imprezy, kiedy dyskusja trochę gaśnie, niż na przykład o kolekcji krawatów, skrywanej w szafie. Poza tym, dyskusje o książkach są unisex. O krawatach możesz rozmawiać tylko z mężczyznami. One nie zrozumieją.