Browse Tag

spinka do krawata

Pięć najważniejszych dodatków

Tak to się już ponuro w życiu składa, że goniąc za rzeczami wielkimi czasem zapominamy o małych, które dają wielki efekt. Oto pięć dodatków, które nadają znaczenie słowu „styl”, nie opróżniając przy tym portfela. Może posłużyć jako lista obecności, zastosowana do własnej szafy, albo lista prezentów choinkowych dla eleganckich krewnych i znajomych.

 

Wiem, zdjęcie Bonda jako ilustracja to ograny numer. Ale taki Robert Kozyra nie byłby ani trochę lepszy

1. Poszetka jest oczywiście na pierwszym miejscu. Nie dlatego, że, jak twierdzą uparci, należę do subkultury, która poszetką wyraża swoją tożsamość. Chodzi raczej o to, że chusteczka w kieszonce marynarki jest czytelnym sygnałem noszenia tej ostatniej dobrowolnie, z dumą i na luzie. Jeśli masz mieć tylko jedną chusteczkę do brutaszy i używać jej codziennie przez całe życie – nie jest to błąd, o ile jest ona biała. Z białą poszetką nie można źle trafić i choćbyś miał tysiąc krawatów, będzie pasowała do każdego. W internecie znajdziesz setki sposobów składania poszetki – wybierz dowolny, pod warunkiem, że stosuje się do niego słowo „nonszalancko”.

 

 

 

 

 

Jeśli Tom Ford nie wstydził się dawać swojemu bohaterowi spinki do krawata – ty też nie musisz

2. Spinka do krawata. Natknąłem się nie raz na porady z gatunku savoir vivre’u, i chociaż nie mam o nim zbyt wielkiej i usystematyzowanej wiedzy, to potrafię rozpoznać idiotyczną regułę, kiedy ją czytam. O spince do krawata dowiedziałem się, kolejno: że to wymysł Jankesów, na tyle głupich, że krawat tonie im w zupie; że przystoi, i owszem, ale tylko kelnerom; a ostatnio, że to biżuteria na tyle elegancka, że pasuje tylko do stroju formalnego. Cóż, nie wiem, jak wam, ale mi krawat rzadko sprawia problem w trzymaniu kieliszka czy odkrawaniu kęsów kaczki. Spinka może być natomiast nieocenionym sprzymierzeńcem na co dzień, w domu czy w pracy, gdzie (serio!) może się zdarzyć, że zdejmiesz marynarkę, a niesforny zwis męski będzie bezwzględnie dążył do zachowania pionu niezależnie od tego, co robisz. Nonszalancja, jak zawsze, jest ważna, ale tutaj postawiłbym na słowo „prostota”.

 

 

 

 

 

Laurence Fellows wiedział, że irchowe rękawiczki to szczyt lansu, a parasol zagrażający przechodniom – niekoniecznie

3. Irchowe rękawiczki. Klimat w Polsce sprawia, że konieczne są przynajmniej dwie pary rękawiczek – jedna z ociepleniem, druga bez. Granatowym garniturem wśród rękawiczek są te z jeleniej irchy, przyjemnie i ekstrawagancko żółciutkie, najlepiej z palcami zszywanymi od zewnątrz kontrastową nitką. Jeśli masz płaszcz z kieszonką piersiową – jesteś szczęściarzem. To najlepsze (zaraz po dłoniach) miejsce na takie rękawiczki: wkładaj je zawsze pionowo, palcami do góry – niech przechodnie też żółkną – z podziwu i zazdrości. Na pewno w wielu miastach są jeszcze – i dobrze sobie radzą – rzemieślnicy produkujący rękawiczki. Nie wiem, jak gdzie indziej, ale w Warszawie warto odwiedzić kilka zakładów, bo ceny potrafią znacznie się różnić.

 

4. Dobry parasol. Wszyscy mają jednorazówki z logo kontrahenta swojego pracodawcy albo nadrukiem na pamiątkę jakiejś konferencji, na którą szef ich wysłał. To chyba dostateczny powód, żeby twój parasol miał rękojeść z prawdziwego zdarzenia, obciągniętą skórą albo z przyzwoitego drewna. Przed zakupem dowiedz się, gdzie w twojej okolicy naprawiają parasole, bo uszkodzenie od wiatru, to nie kwestia „czy”, a „kiedy”. Pamiętaj też, że złamanie zasad parasolowego BHP na ulicy psuje cały efekt elegancji. Dlatego podpieranie się nim jak laską (kiedy nie pada), choć staroświeckie, nigdy nie wyjdzie z kanonu dobrych praktyk – zabezpiecza ono przed wsadzeniem końcówki parasola w oko Bogu ducha winnego przechodnia.

 

 

 

 

Z wayfarerami są dwa problemy: ten, że to ulubiony model hipsterów oraz rzucające się w oczy logo. Z tych dwóch problemów jeden łatwo rozwiązać przy użyciu acetonu
Z wayfarerami są dwa problemy: ten, że to ulubiony model hipsterów oraz rzucające się w oczy logo. Z tych dwóch problemów jeden łatwo rozwiązać przy użyciu acetonu

5. Okulary przeciwsłoneczne. W pięknym choć pechowym kraju między Bugiem a Odrą słońce wpada zimą późnym przedpołudniem tylko po to, żeby o piętnastej przypomnieć sobie, że ma coś do załatwienia na Maderze. Mamy więc porę roku, kiedy jedyne okulary przeciwsłoneczne, jakie cieszą się wzięciem, to model promowany przez MON na obozy w Afganistanie. Dopóki stosowny minister nie sformuje oddziału hipsterów bojowych, warto zaopatrzyć się w mocno przecenione ray bany albo inne persole. Osobiście, gdybym miał wybierać, czy dopłacić za logo, czy za polaryzację, wybrałbym bez wahania to drugie, ale jeśli nie przeszkadza ci, że licealiści siedzą w kawiarniach sieciowych w takich samych okularach jak twoje, to model wayfarer Ray Bana dalej jest chyba wzorcem z Sèvres przeciwsłonecznych okularów do miasta. Ponieważ czarny to owoc, a nie kolor, postawiłbym na szylkret, czyli brązową panterkę w dobrym guście.

[simple_series title=”Ubierz się jakoś”]