Warning: Invalid argument supplied for foreach() in /home/smak/domains/smaknabyty.pl/public_html/wp-content/themes/fox/inc/admin/import.php on line 324
ojciec - Smak Nabyty
Browse Tag

ojciec

Urlop w niezłym stylu: zmęczenie materiału

Jeżeli nam się uda to, cośmy zamierzyli (…) to zalejemy się jak jasna cholera – pisał Andrzej Bursa

[simple_series title=”Urlop w niezłym stylu”]

Już dobrze wiecie, że wszystko miało być inaczej. Jedynym, czego byłem pewien, a co faktycznie się sprawdziło, były wściekle zapracowane dwa dni po powrocie, okres zakończony wczoraj, który nie pozwolił nawet na wcześniejsze podsumowania.

Trzeba też przyznać, że cieplejszy klimat mniej służy człowiekowi, co zdaniem niektórych badaczy (np. Landes) wyjaśnia, dlaczego cywilizacje lepiej radziły sobie w chłodzie

Prawdziwe wakacje zawsze wiążą się ze zmęczeniem, bo muszą się wiązać. Obojętne, czy włazisz na górę dla samego bycia na górze, czy wędrujesz kilometrami w skwarze, by odwiedzić jeszcze jedną fortecę/zamek/tysiącletnie drzewo/wodospad, czy męczysz się siłując z szotami na jachcie – jeśli nie osiągniesz stanu prawdziwego zmęczenia, po którym pizza z mikrofalówki jest cymesem, a zimne piwo najbardziej wykwintnym trunkiem świata – wakacje wydają się jakieś takie słabo zaliczone.

Cóż, wakacje z rocznym dzieckiem są metodą na zmęczenie instant, a ten poziom osiągasz w drodze na plażę. Zwłaszcza jeśli masz fart i dziecko w sezonie wakacyjnym jest dokładnie w wieku, w którym dość zręcznie chodzi, ale jeszcze nie jest sterowane głosem i nie do końca pojmuje różnicę między krawędzią nabrzeża/krawężnikiem chodnika a śmiertelnymi niebezpieczeństwami, które czają się tuż za tą granicą.

Namęczyliśmy się więc z Zosią nawzajem – ona nas, ciągnąc za rękę w krzaki albo zbierając na plaży pordzewiałe kapsle od piwa, bo kolorwy lakier przyciągał jej uwagę, a my ją – jadąc półtora tysiąca kilometrów autem tylko dlatego, że wybrzeże Chorwacji jest ciekawsze od Polskiego, której to ciekawości ona prawie nie zazna, bo za mała jest jeszcze na ten poziom doświadczania Inności – rok miała zaledwie na odkrycie, że to wszystko dookoła, co cię szczelnie otacza, nie czując twojego bólu, jest to tak zwany świat.

Namęczyliśmy się więc nawzajem, ale mimo to doświadczenie ojcostwa jest rzeczą ważną i poważną w przeciwieństwie do tego, czym się tu na co dzień zajmuję, wiązania krawata, parzenia kawusi, picia wina i w zasadzie tylko po to dopisuję niedorobioną pointę do niezaliczonego (z przyczyn obiektywnych) wyzwania, żeby to krótkie zdanko napisać. I może sobie Kiełbasińska gadać, że przez pierwsze miesiące sprzedanie dziecka na wieczór i wyjście do kina jest świętem, tak jak jeszcze rok wcześniej spontaniczny wypad gdziekolwiek był chlebem powszednim, że trzeba mieć oczy z tyłu głowy i że małe dziecko-mały problem, a duże dziecko-duży problem, ale jednak dzieci to fajoska sprawa.

Jeśli, oczywiście, jest się ojcem, a nie „rodzicem B”, jak podobno mówi się w politpoprawnych krajach, albo ojcem od przelewów alimentów i spotkań co drugi weekend, tudzież takim od paczek zza granicy. Zresztą, jak trudno być dzisiaj ojcem na placówce, kiedy w Polsce naprawdę wszystko jest? Mój stary spędził kupę lat w Stanach począwszy od połowy lat 80. i jego pierwsze paczki były objawieniem: wystarczyło, że przysłał mi kolorowy balonik albo jakiś gratis z happy meala, a ja cieszyłem się jak głupi do sera, bo w Polsce myło się ręce pastą BHP i piło płyn Lugola. Ja będę się musiał bardziej postarać.

W Chorwacji zacząłem od nauczenia się wiersza o panu Tralalińskim (jego żonie Tralalonie, jego córce Tralalurce, jego synku Tralalinku i jego piesku Tralalesku). I te infantylne gry słów podobają mi się coraz bardziej do tego stopnia, że niedługo zmienią moje literackie gusta, a to już będzie prawdziwy smak nabyty.

A wracając jeszcze na sekundę do kwestii ojcostwa: z pewnością przypadnie ona do gustu wszystkim spośród was, którzy etykietują się pojęciem klasyczna elegancja. Przepaść między klasyką literatury dziecięcej (Tuwim, Jachowicz, ilustracje Szancera i oldskulowa Bogucka) a dzisiejszą produkcją (wszystkie te cholerne Kaczorki Głodomorki) dobitnie udowadnia, że (w wersji dla naiwnych) kiedyś było lepiej lub (w wersji dla mniej naiwnych), że czas jest niezły w oddzielaniu ziaren od plew.

Sh*t my dad says

Nie wiem, czy to, co zamierzam napisać, nadaje się na ten blog. Nie wiem, czy w ogóle nadaje się na blog. Wy chcecie czytać o wiązaniu krawata, o kołnierzykach albo spinkach – mam statystyki, więc wiem. Ale jednak to blog i to ja decyduję, o czym będę pisał. Jeśli się to któremuś z angielskich dżentelmenów nie podoba, bo kształty kołnierzyków i właściwy odcień granatu przysłaniają mu prawdziwe życie, zawsze może po angielsku opuścić Reform Club – teraz.

Dzięki, że jednak zostałeś, zapewne zachęcony jakimiś nieznanymi domniemanymi benefitami. Niestety, nic dobrego nie mam do zaproponowania, jedynie dzielenie moich ponurych frustracji.

Moja córeczka obudziła się dzisiaj za dziesięć siódma i trafiła akurat na moment, kiedy byłem wyspany, ale zbyt leniwy, żeby wychodzić z łóżka. Miałem na tablecie otwarty do przeczytania artykuł z GQ, który ktoś z zalinkował na forum. Podzieliłem się nim z cierpiącym na chroniczną bezsenność przyjacielem (odpisał natychmiast), a sam oddałem się lekturze.

Autor artykułu napisał poważnie, a zarazem pięknie, o męskich zabiegach higienicznych, co jest wyczynem heroicznym, dla mnie niedostępnym (dlatego zawsze uciekam w ironię) i za co nominacja do National Magazine Award należała się jak psu buda. Ale, co jeszcze lepsze, napisał to przez pryzmat nostalgicznej opowieści o swoim ojcu, z którym specjalnie (w wieku 38 lat przy 77 latach taty) wybrał się na weekend, żeby o tym jeszcze raz posłuchać.

Kilka godzin później siedziałem przy śniadaniu u rodziców, których odwiedziłem dla zażycia spokojnej pracy z dala od wymagającego życia z niemowlakiem. Mój ojciec, sam ponadsiedemdziesięcioletni, stracił po chemioterapii sporo zębów i – powodowany myślą o ocaleniu reszty – gorzko stwierdził: – Całe życie nie myłem zębów, a na koniec udało się dentystom mnie do tego zmusić.

Uśmiechnąłem się i opowiedziałem mu o amerykańskim artykule, który czytałem. Wtedy uśmiechnął się on i zrewanżował swoją historią, a właściwie historią swojego przyjaciela Rajmunda, który w latach 80-tych wyjechał do Austrii. – Wtedy kto mógł, spieprzał z Polski i w pewnym momencie Wiedeń był pełen ubeków handlujących dewocjonaliami i solidaruchowej hołoty. A Rajmund miał w swoim mieszkaniu umywalkę zamkniętą w szufladce, do której wodę nosiło się z korytarza. Bieżącą wodę mieli tylko ci w blokach, bo w starych budynkach, pamiętających odsiecz wiedeńską, radzili sobie tylko z kranem na korytarzu. Wszyscy zaś psioczyli na Polaków: co się taki sprowadził, to sobie w mieszkaniu chciał łazienkę robić, jak szlachciura jakiś. Rajmund dwa lata nie widział wanny ani nawet prysznica. Zapytałem go więc: »To jak ty jajka myłeś«, a on na to: »O, tak« i mi pokazał.

Na co mój staruszek zaczął, na szczęście w ubraniu, demonstrować tę szczególną technikę polskich emigrantów w Wiedniu. To dość wesoła, ale też raczej gorzka historia, historia – wybaczcie ton schizofrenika – o nas. Nie przytaczam jej tu, żeby z mojego ojca – samego długoletniego emigranta i nędzarza z pochodzenia – się naśmiewać. Nie pozwala mi na to ani czwarte przykazanie boże, ani jakaś duchowa łączność z tą szczególną, ale trudną sytuacją. Często skarżę się, że w Polsce nie można kupić przyzwoitych butów, bo są albo doskonałe za dwa tysiące, albo takie za trzysta o wartości trzydziestu. Ale to nawet nie jest wierzchołek góry lodowej, a skorupka emenemsa o smaku lukrecji (przepraszam wszystkich, którzy to świństwo lubią). Ohydna prawda siedzi w środku.

I nie jest to prawda wyłącznie taka, że utraciliśmy tożsamość, że przed wojną umieli, ale ci, co umieli, nie są naszymi ojcami przez Katyń i Powstanie. Smutniejsza i ohydniejsza prawda jest taka, że skoro już nie mamy (a większość młodej klasy średniej nie ma) tych arystokratycznych czy chociaż burżuazyjnych przedwojennych korzeni, gardzimy tymi, które faktycznie mamy. Większość – jak to większość – ma wszystko w dupie i trudno mieć im to za złe; w końcu ktoś tą większością musi być. Gorsza jest większość tej pozostałej mniejszości, ludzie, którzy, mimo pewnego potencjału, odrzucają naukę o emigranckim myciu jajek w misce, o tym, jak za komuny trzeba było polski tytoń kilka dni nasączać ruskim koniakiem, żeby w ogóle dawał się palić (każdy ma własną, po własnym ojcu) — na rzecz plejbojów, albo, co gorsza, maximów. Porównanie poziomu intelektualnego „Wysokich Obcasów Extra” – jednego ze sztandarowych bądź co bądź pism kobiecych – z tym, co powinno być ich analogiem, czyli np. „Playboyem”, albo męskiej i kobiecej edycji TVN-u – „Turbo” i „Style”, nasuwa bardzo smutne wnioski. Jakbyśmy pogubili się we własnej kulturze, dali sprowadzić do ról, które narzuca nam nasze korpo i parafialny supermarket.

Dość wykładu; nie będzie wniosków. Mądremu to na nic, głupi nie uwierzy. Ale będzie praca domowa: przeczytać Życie towarzyskie i uczuciowe Tyrmanda. Jeśli ktoś czytał – przeczytać jeszcze raz. To najprawdziwsza znana mi książka o kondycji mężczyzny w smutnym kraju nad Wisłą. Wiem, że to jak kazanie o konieczności chodzenia do kościoła (wygłasza się je zazwyczaj do tych, którzy akurat chodzą). Ale wielka tama potrafi runąć, bo jedno małe pęknięcie naruszyło jej konstrukcję, więc trzeba tę swoją inność utrwalać i dobitnie pokazywać światu. Nie jestem tylko pewien, czy lepiej zaczynać od garderoby, czy od biblioteki i – przede wszystkim – drzewa genealogicznego.