Żyjemy w śmiesznych czasach, kiedy wszystko jest na odwrót. Za tych „dawnych, dobrych” (czyt. „przed wojną”) ludzie zamożni ubierali się w sklepach, bo tam można było dostać sukienki z Paryża od modnych projektantów (zjawisko istnienia dyktatorów mody ma już ponad wiek). Biedocie pozostawali krawcy, stąd nasi dziadkowie, ubrani często 100% bespoke, nie zawsze byli jednak fucking classy. Jeśli coś jechało cały kontynent, żeby trafić do sprzedaży, zazwyczaj było tego warte, co – delikatnie mówiąc – nie jest dziś regułą (por. znaczenie słowa „chiński” w wyrażeniach „chińska porcelana” i „chińskie badziewie”).
Co nam zostało z tamtych lat? Ach, sposób myślenia. Mam szczerą nadzieję, że jak zwykle przekonuję przekonanych, ale jeśli kupiłeś coś w sklepie X, to w większości przypadków naprawdę nie ma się czym chwalić. Po pierwsze dlatego, że kupienie czegoś to zasadniczo mało heroiczny wyczyn, a ściślej biorąc, każdy głupi to potrafi. Po drugie dlatego, że kupienie czegoś jest powodem do chwały tylko jeśli alternatywą byłoby kupienie czegoś gorszego.
Nie zamierzam bronić tu tezy, że krawiectwo miarowe i odzieżowy fairtrade są jedynym rozwiązaniem godnym dżentelmena. Doświadczenie uczy, że ci, co w to wierzyli, potrafią się nawrócić po pielgrzymce do Italii. Chcę natomiast przypomnieć, że każdą metkę da się usunąć. Bardzo lubię klasycznie krojone pięćset jedynki. Znaszam właśnie drugą parę, odkąd już wiem, że je lubię, czyli od kilku lat (bo staram się dżinsów jednak nie nadużywać). Jednak gdyby o jakości moich dżinsów miała świadczyć „kultowa” czerwona wszywka w tylnej kieszeni, musiałbym przyznać, że coś jest ze mną nie tak.
Metka albo wyeksponowane logo czynią rzecz oczywistą, pozbawioną tajemnicy. Pozbawią tej aury także i ciebie, jeśli pozwolisz się im na sobie zagnieździć. W internetach znajdziesz filmiki o tym, jak acetonem usunąć logo z ray banów. Jeśli brak ci argumentów, by próbować – porównaj jak swoje okulary branduje ta firma, a jak robi to Tom Ford. Najgorzej, że czasem zdarza się trudne do usunięcia logo, które psuje rzadki i oczekiwany efekt. Za to właśnie nie cierpię Ralpha Laurena, którego kolorowe koniki haftowane są na każdej koszuli (jaką miałem w ręku). Koszule z oxfordu z kołnierzykiem na guziki, charakterystyczne dla stylu amerykańskiego campusu, są w ich wykonaniu naprawdę świetne (choć łatwo mi je odrzucić, bo nie ma wśród nich taliowanych), ale na Miłość Boską!, gdybym chciał, żeby wszyscy wiedzieli, co mam na sobie – nie odcinałbym metki.
Byłem kiedyś na jakiejś konferencji, nie mam pojęcia, gdzie to mogło być. Zaproszona była ekipa lokalnej telewizji i operator, zanim sfilmował panelistów, odwrócił etykietkami do tyłu butelki z wodą, które stały na ich stole, na co zwróciłem uwagę, bo szczególnie mi się to spodobało. Teraz myślę o tych cholernych metkach i myślę sobie: JA mam być gorszy? Małyszowi, kiedy skakał, płacili ciężkie pieniądze za umieszczenie logo firm na jego stroju. Płacili, i to od centymetra kwadratowego, o ile pamiętam. A mi chcą je umieścić na stałe i przez to podnoszą cenę ubrania. Wobec takiego traktowania sprawy, podejmuję walkę cywilną:
– Wszystko, co naszyte od zewnątrz ubrania, można odpruć, wszystko, co wszyte w szew – przynajmniej wyciąć blisko załamania, co jest odpowiednim substytutem tego pierwszego w większości przypadków,
– Czasem świetny efekt daje zmiana guzików na nieobrandowane. Przy okazji mogą one być znacznie ładniejsze, bo sieciówki coraz częściej nie wiedzą, co to drewno czy skóra, że o rogu nie wspomnę. Nie wiem, jak niektórzy producenci wpadli na pomysł, że logo na każdym guziku to jest świetna myśl, ale jest to pomysł chory,
– Oczywiście od wewnętrznej strony ubrania, na podszewce, jest miejsce na wszelkiego rodzaju naszywki, zwłaszcza informujące o pochodzeniu tkaniny. Sygnalizują one gotowość do dokupienia u tego samego producenta materiału np. na dodatkowe spodnie do tej samej marynarki (nawet jeśli to tylko czcze przechwałki),
– Drażliwa kwestia logo haftowanych na ubraniu albo – o zgrozo – wytłaczanych w skórze buta musi jednak pozostać do uznania indywidualnego. Rozsądek mówi: wszyscy to wszyscy, babcia też… Ale kto miał kiedyś koszulę z oxfordu z wyhaftowanym graczem w polo, wie, o jakiej rozterce mówię.
Otwarta pozostaje również kwestia naszywania własnego logo, czyli inicjałów, na części garderoby. Usługa ta jest dostępna np. w firmach koszulniczych MTM, jak i u niektórych producentów gotowizny z niskiej półki Jermyn Street. Jestem raczej przeciwnikiem brandowania się – nie co do zasady, ale dlatego, że uważam to za snobizm, na który mnie nie stać.
Snobizm jest jak biały garnitur – potrafi wyglądać doskonale, ale to pochodzenie jest według tej analogii złocistobrązową opalenizną, czyli tym, co czyni snobizm idealnie dopasowanym do człowieka. Stać nań na pewno Odrowążów albo Radziwiłłów, a – niech tam – nawet Poniatowskich, ale Bociągów… hmmm… raczej nie bardzo. Z bólem, ale opowiastki o „hormonie elegancji” zostawiam Jerzemu Turbasie i jego rozczarowującej książce „ABC męskiej elegancji”. Przyznaję rację Dylanowi Jonesowi: lepiej mieć na koszuli – cytuję z pamięci – własne inicjały, niż nazwisko jakiegoś geja. Jednak jeżeli chodzi o ciuchy, francuski projektant daje tylko to, co widać, a koszula z mongramem może być czymś znacznie gorszym: obietnicą bez pokrycia. W moim wypadku mogłaby oznaczać najwyżej, że w mojej pralni zbyt często gubią powierzone ubrania.