Krótka historia z poprawnym morałem o pewnej podróży pociągiem
Kiedy kupujesz bilet przez internet, podróż z miejscówką kosztuje 61 złotych. Jeśli nie ma już miejsc siedzących, dowiesz się o tym na ostatnim ekranie przed finalizacją sprzedaży; zapłacisz wtedy tylko 61 złotych. „Bez gwarancji miejsca siedzącego”, napisze PKP, choć (chyba to samo PKP) powie na stacji, że pociąg objęty jest obowiązkową rezerwacją miejsc.
Nie mam miejscówki, więc zajmuję pokornie swoje miejsce w przedsionku, w części do przewozu rowerów, już na Wschodnim, by mieć dobry prospekt, kiedy na Centralnym wsiadać będzie skierowany na południe Cały Naród. Ktoś z narodu przystaje. Łysy, dobrze zbudowany, koło czterdziestki. „Mogę oddać swoje miejsce, jak ktoś z państwa nie ma. Sześćdziesiąt dwa przy oknie”. A co się stało, pytam? „Przyjaciela spotkałem. – wskazuje – On nie ma miejsca, postoję z nim”.
Postanawiam zostawić miejsce dla kogoś godniejszego, ale po namyśle stwierdzam, że matka z dzieckiem ani kombatant bez miejscówki i tak się nie trafią, a do osoby bardziej właściwej informacja o wolnym miejscu raczej nie dotrze – zajmie je inny pierwszy lepszy. Ekonomia etyki mówi, że równie dobrze tym pierwszym lepszym mogę być ja. Przynajmniej coś popiszę.
W połowie drogi wychodzę do toalety. Tak to już z człowiekiem jest, że kilka godzin w pociągu na stojąco źle, ale jak jednak fartem dostanie miejsce siedzące, to też czasem musi sobie wstać. W toalecie w czeskim pociągu rozwiązania użytkowe są proste. Jedynym wyznacznikiem „zajętości” jest blokada przesuwnych drzwi. Odblokowane są przeważnie otwarte. W środku pół centymetra wody na podłodze. Kiedy pociąg trzęsie, woda wylewa się na korytarz, do przestronnej części bagażowej z uchwytami na rowery, roztaczając wykwintny aromat tojtoja. Właściciel mojej miejscówki siedzi naprzeciwko otwartego kibla z kolegą, na podłodze, pół siedząc, pół w kucki.
Wypiłbym toast za taką przyjaźń, ale zostawię miejsca w Warsie bardziej potrzebującym.