Dym w nucie bazy


Poszukiwania prawdziwie męskich zapachów mogą się zacząć w sieciowych perfumeriach, ale pod żadnym pozorem nie mogą się na nich zakończyć

Kiedy po raz pierwszy pisałem o zapachach, było to tuż przed świętami. Nie było wtedy czasu na szczypanie się po siurkach, dlatego badania terenowe prowadzone były w ekskluzywnych, ale jednak supermarketach perfumiarskich, gdzie zapachy mają nazwy znanych projektantów mody. Teraz jest inaczej.

Perfumeria Quality państwa Missalów jest drogim sklepem. Zapachy nie nazywają się tam Chanel ani Armani, a nazwami określającymi znane firmy i rody perfumiarskie. Każda kompozycja określona jest nazwiskiem „nosa” – osoby, która ją przygotowała. Jednocześnie cena, która w drogerii z centrum handlowego znamionowałaby ekstrawagancję, tutaj jest ceną średnią.

Jednak nie to jest najważniejsze. Oto zabieram was w świat, gdzie swobodnej zabawy zapachem jest więcej niż standardu. Świat, gdzie nosy rzadziej słyszą od zleceniodawców, że muszą bardziej uładzić kompozycję, bo to się nie sprzeda. Tu każda zapachowa potwora znajdzie swojego amatora, a – jak się przekonamy – żyją tam prawdziwe piękne i bestie. Jednocześnie jest to podziemie, w którym mieszkają zapachy, dla których nie starcza miejsca w pierwszym obiegu.

To właśnie był klucz doboru zapachów, z których pięć za chwilę poznacie. Zapachy niecodzienne, spoza głównego nurtu, ale też niedzisiejsze w tym sensie, że przynależące do dawniejszych czasów. Jest wśród nich jeden z najdłużej produkowanych zapachów dla mężczyzn – Creed, którego receptura nie zmieniła się podobno od prawie ćwierć tysiąclecia, lecz także niezwykle modny afgański haszysz holenderskiego producenta.

Nawet niewielka próbka perfum stanowi lepszy test, niż wielogodzinne wąchanie papierka

Takich perfum nie powinno się kupować w pośpiechu ani w ciemno. Nie chodzi o cenę – ostatecznie każdy ma inną głębokość portfela i robi z jego zawartością co chce. Po prostu jeśli zbłądziłeś już w rejony, o których tutaj mowa, warto zatrzymać się dwie chwile dłużej, by precyzyjniej dobrać zapach do swoich preferencji i własnego ciała (bo ciało, niczym podkład malarski, wpływa przecież na dzieło, które na nim tworzysz). Dlatego psikanie testerem na papierek, który służy do próbek (fachowo nazywa się go blotter) jest dopiero wstępną fazą próbowania zapachu, a właściwym testem jest zakup próbki. Nawet pół mililitra w ampułce z atomizerem to dość, by wiedzieć, na czym stoisz. W perfumerii Quality taka próbka kosztuje kilka złotych, a jej kupowanie naprawdę nie jest objawem skąpstwa, a raczej znawstwa.

A zatem za mną, czytelniku! Moja olfaktoryczna przejażdżka nie była dzika – była na to zbyt metodyczna, przypominała raczej badania albo kolekcjonowanie. Wszystko zaczęło się zaś od mojego ciągłego dążenia do tego, by znaleźć zapach prawdziwie męski, kojarzący się z surowym życiem i samczymi zajęciami. Zapach skóry, alkoholu, dymu, golenia u fryzjera, kto wie – może nawet wizyty u krawca?

Creed to jedna z najstarszych rodzinnych firm na świecie. W tej chwili jest pod zarządem Oliviera Creeda, prapraprawnuka założyciela firmy, czym chwalą się przez napis na butelce. Fot. missala.pl

Jako pierwsze do wyboru wziąłem perfumy Creed Royal English Leather. To właśnie o nich pisałem wyżej, że należą do najstarszych kompozycji dla mężczyzn. Jak twierdzi producent, receptura nie zmieniła się od 1780 roku. Obiecywałem sobie po nich wiele, bo jeśli cofnąć się w czasie o 230 lat, można odnaleźć wzorce męskości, które byłyby dzisiaj co najmniej inspirujące. – Pewnego dnia, dawno już temu, wziąłem do reki fotografię najmłodszego brata Napoleona Hieronima. Zdziwiony powiedziałem sobie „patrzę na oczy, które widziały cesarza” – pisał Roland Barthes. Podobnego uniesienia szukałem w najstarszym zapachu Creed, jednak jaśmin i bergamotka na – wyraźnej, przyznaję – bazie skóry i mchu dębowego nie epatują męskością w taki sposób, jak dziś byśmy sobie to wyobrażali. Cóż, w XVIII wieku mężczyzna nie musiał na siłę przekonywać, że jest XVIII-wiecznym mężczyzną. Jest to jednak siłą R.E.L., o ile ktoś nie szuka perfum anachronicznych: te są ponadczasowe.

Nie przestawałem jednak pytać – głównie wyszukiwarkę – aż trafiłem na zapach, który skusił mnie nutami zapachowymi. Eau de Gloire firmy Parfum d’Empire to, jak opisują je na stronie perfumerii, „dzień spędzony z Napoleonem Bonaparte”. Nie są to jednak oczy, które widziały Cesarza – skomponowane w 2004 roku, mają zaledwie kilka lat i wyraźnie to czuć, choć pierwszy raz testowałem je w ponadtrzydziestostopniowym upale i ich wyrazistość pozostawiała – delikatnie mówiąc – wiele do życzenia.

Jeśli chodzi o wzornictwo, trudno chyba lepiej trafić z nawiązaniem do epoki napoleońskiej. Fot. parfumdempire.fr

Warto pamiętać, że „szybko rotujące” perfumy z supermarketów w większym stopniu stawiają na szybkie zniewolenie zapachem potencjalnego kupca. Jednak co z tego, że perfumy pachną świetnie przez pierwsze kilka minut, skoro to przeważnie tyle, ile zajmie ci wyjście z domu? Zniewalanie na pięć minut działa tylko w wypadku perfum do sypialni, a i to tylko dla… hmm… sprinterów. Dlatego tzw. nuty serca i bazy, późniejsze akcenty zapachowe, są ważniejsze do wzięcia pod uwagę. Od tego, jak kompozycja pachnie godzinę, dwie czy pięć po użyciu, zależy jej wpływ na przebieg twojego wieczoru.

Eau de Gloire do skóry i mchu w podstawie dodaje tytoń i nuty kadzidlane. Do tego więcej jest cytrusów, ziół i herbaty, które ten zestaw po prostu modernizują. Jest to dalej pachnidło klasyczne, ale „narzuca się” już nieco bardziej i z pewnością warto się z nim zapoznać.

Wiecie już, jakie słowo kluczowe przyciągnęło mnie do Eau de Gloire? Oczywiście, że tytoń. Perfum nie komponuje się z samych przyjemnych kwiatuszków i cytrusów, ale z całej gamy zapachów bardziej frapujących, niż klasycznie pięknych. Można by godzinami wymieniać składniki, które mogłyby się znaleźć w klasycznie męskiej kompozycji, ja na pewno wrzuciłbym na taką listę zapach starego papieru, używanej skóry (np. siodła czy tapicerki), cedru i tytoniu wreszcie, kto wie zresztą, może kiedyś znajdę mieszankę, która będzie pachniała cygarem palonym na fotelu w bibliotece? Jednak zapach tytoniu w kompozycji Parfum d’Empire to łagodna nuta, raczej kojarząca się ze świeżym cygarem czy papierosem, a nie kłębem dymu i popielniczką. Do tych, którzy szukają dymnych wrażeń, skierowane są inne perfumy. Szczerze mówiąc dla mnie ten przegląd dopiero się zaczyna. Trzymajcie się, oto one.

Fumidus dla odmiany nawiązuje chyba do Palazzo della Civita Marcello Piazentiniego. I w jednym, i w drugim z tych dzieł widoczna jest gra między antykiem a modernizmem. Fot. profumum.com

Ci, którzy znają świat zapachów już trochę od środka, na pewno wiedzą, o czym mówię. Oto Fumidus firmy Pro Fvmvm Roma (wszyscy tak piszą, choć moim zdaniem to „v” to tylko typograficzna odmiana łacińskiego „u”, kolejne – prócz słowa „Roma” i łacińskich słów – nawiązanie nazwą do rzymskiego antyku).

Fumidus oznacza po łacinie „zadymiony” i w zasadzie na tym mógłby się ten opis zakończyć, gdyby nie to, że… to jest właśnie cały osobny świat. Świat, w którym perfumy nie muszą roztaczać pięknych woni, szary smutny świat ludzi zdolnych do wielkości i kurewstwa, świat deszczowy i trudny do przeżycia jak w średniej klasy literaturze fantasy albo wielkiej klasy literaturze realistycznej (pomyśl o Cormaku McCarthym i to pomyśl o nim dwa razy). A tak bardziej przyziemnie: ognisko, pieczone w nim ziemniaki, później trochę whisky, wyraźna skóra i znowu dym, dym i cedr, cedr i dym. I tak do końca, przez długie godziny, bez litości.

Fumidus pachnie trochę jakby ktoś z pożaru garderoby uratował jedynie ulubiony pasek do spodni i nadpalone prawidła z cedru. Perfumy, które wziąłbym ze sobą w samotną wyprawę na daleką północ, gdyby tylko branie ze sobą perfum w dzicz, gdzie nie ma ludzi, nie było głupim pomysłem. Te perfumy to także doskonała zabawka, jeśli wybierasz się do klubu, gdzie panie będą udawać rozkosz tańcząc ci na kolanach – dzięki nim (perfumom) sprawdzisz jak bardzo one (panie) potrafią robić dobrą minę do złej gry. („No, koleżanki, takiego śmierdziucha jeszcze nie obsługiwałam”.)

Ale przede wszystkim to prawdziwy smak nabyty wśród perfum (striptizerki też mogą go nabyć, jeśli dasz im szansę) i jeśli można kształtować swój wizerunek przy pomocy zapachów, to właśnie takie zapachy nadają się do tego wyśmienicie. Na samą myśl, że ktoś mógłby stylem życia pasować do tego zapachu, zżera mnie zazdrość.

Już miałem wrzucać kolejną fotkę buteleczki, ale… co to ja miałem? Zobaczcie, jaką wpinkę do krawata oferuje Penhaligon’s na „uzupełnienie” swojej linii kosmetyków Sartorial. Fot. Penhaligons.com

O tym, jak udane były moje łowy, świadczy kolejna próbka: Sartorial angielskiego producenta Penhaligon’s. Zapach–szafa: lawenda i cedr. Perfumy, które pachną zadbanym mężczyzną nie używającym perfum, a raczej otaczającym się higienicznymi zapachami czystości, nie tej sterylnej, a tej eleganckiej. Pachną szafą, czy raczej garderobą, w której nikt nie trzymał ramonezki ani dżinsów do jazdy na motorze, ale rząd wyprasowanych błękitnych, różowych i białych koszul, o których czystość barw dba śródziemnomorskie światło. No, pojechałem.

Zapach doskonały na urlop w pensjonacie o nazwie typu „Pod Abażurem”, „Stara Mydlarnia”, „Lawendowy Dom”. Jeśli perfumy mają – zdaniem niektórych niezbyt lotnych umysłów – zastąpić higienę, to te zastępują najwyższy dostępny mężczyznom poziom higieny. Myliłby się jednak, kto by uważał ten zapach za mydlarniany: Sartorial nie ma nic wspólnego z fryzjerem czy golibrodą, to nie jest zapach mężczyzny dbającego o siebie, a mężczyzny zadbanego, jeśli dostrzegasz różnicę w aspekcie czasownika. Dbałość Sartoriala nie jest procesem, ale stanem, efektem. W tym sensie jest bardziej elegancki i bezczynny, zaś mydlarnie są bardziej „męskie”, aktywne.

Jeśli przebrnęliście moje poetyckie uniesienie, jako nagrodę mam do zaproponowania spotkanie z najsławniejszą niszową kompozycją ostatnich lat. Modna – a niszowa, niszowa – a modna. Co to za zagadka?

Zarówno Fumidus, jak i Black Afgano potwierdzają, że perfumy można oceniać po butelce. Fot. Nasomatto.com

Odpowiedź brzmi oczywiście Nasomatto Black Afgano, ekstrakt haszyszu, jak o nim mówią, choć oczywiście to tylko część prawdy. O Black Afgano mówi się i pisze bardzo, bardzo dużo i choć padają w jego kontekście słowa takie jak „fenomenalny”, „ekscentryczny” czy „bezprecedensowy”, to uspokajająco brzmią słowa niektórych znawców, że to nie zapach, a społeczne poruszenie, które on wywołuje, jest najciekawszym akcentem produktu Nasomatto.

Sam zapach jest ciekawy, ale jeśli byłeś już wystawiony na bombardujące zewsząd cząsteczki mitów i półprawd na temat legendarnego, trudno dostępnego i narkotycznego zapachu, a nie masz ogromnego doświadczenia w wąchaniu perfum, możesz być nieco rozczarowany. Fumidus zdecydowanie jest bardziej odkrywczy i charakterny z wymienionych tu zapachów, nie ma w ogóle czego porównywać. A jednak o Afgano warto wiedzieć, bo to rzeczywiście ciekawy zapach. Ciekawy aromatem konopi, o których wielu z was zapewne niejedno wie, choć dżentelmeni nie rozmawiają o takich rzeczach (haszysz to jednak nie marihuana). Zapach orientalny i drzewny – tyle można wyczytać i tyle powiedzieć. Niemal nie zmienia się w czasie, więc powąchać tę kompozycję raz to niemal jak poznać ją całą – reszta jest kontekstem. Albo milczeniem, jak kto woli.

Poza tym Black Afgano to produkt drogi (w Polsce kosztuje 570 złotych za 30 ml mocno stężonego ekstraktu perfum), luksusowy (producent celowo wstrzymuje dostawy i utrzymuje rynek na głodzie, jak przystało na narkotyki) i bardzo trwały. To jedyne znane mi perfumy, które nałożone rano przetrwały poranny prysznic dnia następnego. Oczywiście, przetrwały w tym mniej więcej stopniu, jak Warszawa przetrwała wojnę, ale jednak był to TEN zapach. Czy był uzależniający? Chyba jednak nie. Zresztą stara prawda na temat konopi mówi: za pierwszym razem rzadko kiedy kopie.