Browse Tag

kwiaty

W ręku zielony badylek…

Dla wielu z nas dzień kobiet to forma liberalnego terroryzmu, ale, umówmy się, bywały gorsze narzędzia przemocy

Ciekaw jestem waszych strategii na dzień kobiet. Obchodzicie je, czy temat – szerokim łukiem? To święto o wieloznacznym charakterze, bo to i pochody z czerwonymi sztandarami, i kameralne pocałunki podczas (i po!) romantycznych kolacji. Ale przede wszystkim kilometrowe kolejki w kwiaciarniach i, dla wielu, dylemat: obchodzić, czy nie obchodzić (a raczej – uznawać, bo przecież mężczyzna nie ma jak obchodzić albo nie obchodzić dnia kobiet).

Może to niemęskie zachwycać się kwiatami, ale nikt mi nie wmówi, że legendarny semper augustus jest brzydszy od zegarków za pół miliona

Jednym z głównych argumentów w tej walce jest ten, ze specjalny dzień na wręczanie kwiatów naszym ukochanym, do tego ustalony urzędowo za czasów złowrogiego reżimu, sam takowy reżim ustala, bo matkom, żonom i kochankom należy wręczać róż naręcza bez okazji. Argument świetny, ale w ustach tych nielicznych, którzy faktycznie to robią.

Generalnie – zwracam się tutaj do przeciwników obdarowywania na ura! – jestem po waszej stronie, chłopaki. Głównie teoretycznie. Nienawidzę wszelkich tego typu owczych pędów. Antropologowie prześcigają się w zapewnieniach, że walentynki błędnie uważane są za globalistyczny amerykanizm, bo tak naprawdę obchodzone były w Europie od wieków. Ale co z tego, skoro oskarżenia tego święta o niepolskość, tak samo jak (uzasadnione) posądzanie dnia kobiet o komunistyczną genezę, to chyba tylko wymówka takich jak ja, którzy po prostu nie lubią robić pewnych rzeczy tylko dlatego, że inni je robią. Tak już mam i skrycie marzę o kobietach, które rozumieją ten tok myślenia.

Ale takich kobiet nie znam, a gdybym jakąś spotkał, podejrzewałbym podstęp. Kobieta to takie stworzenie, dla którego 3549 odcinek telenoweli jest alternatywą godną wzięcia pod uwagę, nawet jeśli na drugim kanale leci film Martina Scorsese. I właśnie dlatego zasługują na swój dzień. Da się go przełknąć, jeśli potrafisz sam uczynić swoimi wszystkie pozostałe dni roku. I, abstrahując wszelką filozofię… one po prostu lubią dostawać kwiaty. Jeśli rozumiesz to na co dzień, możesz nie stosować się od święta; to aż tak proste.

Kiedy się już zdecydujesz, unikaj czerwonych róż. Nie ma na to żadnej maksymy (zresztą – może jest, nie kolekcjonuję maksym), jest czysta estetyka. Licealiści i goci, którzy nigdy nie dorośli, ciągle posuwają z takimi po mieście. Uważają, że im dłuższa łodyga i im bardziej pąsowy, rozwinięty kwiat, tym bardziej jest uwodzicielsko i erotycznie. Rekordowe róże, które widuję na ulicach w rękach men in black idących na randkę w bojówkach, mają żerdzie jak młode sosny i kolor krwi wymieszanej pół na pół ze smołą. To dostateczny powód, żeby szukać innej drogi. Pamiętaj, że im bardziej próbujesz udawać barok, tym bardziej uzyskujesz tani biedermeier.

Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że wiele dziewczyn słyszało kiedyś pojęcie mowa kwiatów. Chodzi o odkrywcze połączenie dwóch głupich zabaw: flirtu towarzyskiego (czyli coś takiego, jak teraz na kapslach od tymbarków) i dawania kwiatów. Prowadzić ma do tego, że dając określony kwiat, komunikujesz jakieś związane z nim przesłanie, np. żółta róża oznaczałaby zazdrość. Oczywiście każdy kod działa wtedy, kiedy rozumieją go obie strony dialogu, czyli w tym wypadku – wcale. Kanoniczny męski punkt widzenia sprowadza się do dwuwiersza z piosenki Jacka Kaczmarskiego: aż podał jej tulipan,/ dumny, łebski, gładki,/ purpurą nabrzmiały/ jak płonącym mrokiem,/ a ona na to róży/ rozchyliła płatki/ by spłynęły po nich/ życionośne soki. Kiedy wiele lat temu usłyszałem to po raz pierwszy, nabrałem przekonania, że jestem w stanie tę mowę kwiatów jakoś ogarnąć, jej sedno okazało się jednak głupsze, niż mowa dzieci-kwiatów, więc próby ogarniania zarzuciłem.

Moją osobistą słabością zawsze były stokrotki i skromne bukiety kwiatków polnych, takie za kilka złotych. W kategoriach moich tutejszych wynurzeń pasowałoby do nich jak ulał słowo understatement, ale nigdy nie myślałem o nich w tych kategoriach. Od zawsze wydawało mi się zaś, że są proste i niezobowiązujące, do tego lepiej niż wszystkie te ostentacyjnie piękne rośliny z pierwszej ligi, świadczą o pięknie przyrody, która je wydała. Lojalnie jednak uprzedzam, że miny obdarowywanych wskazywały na niezrozumienie moich emocji, więc nie namawiam do pójścia w moje ślady. Trochę te reakcje rozumiem; dawanie bukietu za pińćzłoty to trochę jak wręczanie ukochanej futra z psa ze schroniska; wszyscy wiemy, że psy są wspaniałe, posłuszne i kochane, ale coś jednak w tym obrazie może nie grać.

A tak poza wszystkim, to właśnie zaczyna się chyba sezon na tulipany; kwiat szlachetny historią (pewien kryzys ekonomiczny w XVII wieku zaczął się od załamania na giełdzie tulipanów), a do tego kwiat piękny i występujący w gamie bezpiecznych z punktu widzenia mowy kwiatów kolorów. Zamawiając bukiet pamiętaj, że kiczu nie ma w przyrodzie, a tylko w tym, co człowiek z tą przyrodą robi; im prościej, tym bezpieczniej. Unikaj tulipanów w celofanowej tytce – są skaraniem boskim ostatnich lat. Nie dość, że funkcjonują w nowej rzeczywistości na tych samych prawach, co skompromitowany przez PRL goździk, to jeszcze świadczą o nieumiejętnym obchodzeniu się z kwiatem, który – jak noga w skarpetce z poliestru – zwyczajnie źle się czuje w sztucznym tworzywie.

I nie zapominaj o podstawowym imperatywie, nakazie wszystkich nakazów: bądź sobą w tym, jak wybierasz i dajesz kwiaty. Kiedy ona mówi, że nieważne, jakie są – zwiędłe, brzydkie, „bo takie były” – są piękne, prawdopodobnie naprawdę ma to na myśli. Wybieraj więc tak, jakbyś wybierał krawat – w zgodzie ze sobą.

Ale wybierz i daj, do jasnej cholery. Życie nie polega na skupianiu się na własnych natręctwach i uprzedzeniach.

Użyteczne adresy z sąsiedztwa

„Like so many others, I have become a slave to the Ikea nesting instinct” – mówił znany, choć bezimienny, bohater Fight Clubu. Warto poćwiczyć instynkt wicia gniazda na obiektach z sąsiedztwa, które potrafią znacznie ułatwić życie

Skurczenie świata: znak czasów. Nie musimy nawet mieszkać w mieście, żeby mieć dostęp do towarów i usług z całego świata i naprawdę wiele osób sprowadza przez internet nawet buty (co mi się jeszcze nigdy z powodzeniem nie zdarzyło), nie mówiąc o krawatach, gadżetach czy biżuterii. Dlatego często zapominamy o tym, jak ważne jest nasze tu i teraz. Pogoda cały czas kilka stopni na plusie, więc wybierz się na spacer. Upewnij się, że znasz swój habitus. Oto pięć obiektów, których nie zastąpi ci nawet najszerokopasmowsze łącze internetowe.

Pan: "Aliści, jeno Charvetowi frak mój do prania powierzam". Pani: "No..."

1. Dobra pralnia to skarb dżentelmena. Nie tylko takiego, któremu do świętości trochę daleko i nie zawsze zna pochodzenie plam na ubraniu, które założył poprzedniego wieczora. Po pierwsze, im bardziej dorasta twoja garderoba, tym więcej rzeczy, które ona zawiera, ma na metce napis „dry clean only”. Po drugie, pranie w pralni potrafi odświeżyć rzeczy, które przez miesiące wędrówki między szafą, ciałem i pralką straciły nieco nieskazitelności. Niepokojących plam na ulubionej koszuli nawet nie próbuj zapierać na własną rękę przed konsultacją z panią w pralni.

Z tego, jak istotna jest dobra pralnia, nie zdawałem sobie sprawy dopóki nie odkryłem, że nie wszędzie jest tak, jak u mnie na Grochowie. Uważałem, że skoro panie są zrzędliwe, a raz zgubiły mi spodnie na cały jeden dzień, to znaczy, że firma jest raczej przeciętna. Nic z tych rzeczy: w moim wyobrażeniu PRL-u zderzają się dwa obrazy etosu pracy: robotniczy „czy się stoi czy się leży” z inteligenckim „róbmy swoje”. Panie z pralni mogą wpisywać się w obie te poetyki. Dlatego może i nie odpowiedzą ci „dzień dobry”, ale skutecznie powiedzą „do widzenia” plamie na krawacie. Oczywiście, dzisiejsze sieciówki w hipermarketach (znam ze słyszenia i dobrych opinii 5-á-sec) są zapewne lepsze pod względem tempa i kultury obsługi klienta, pytanie jednak, czy łatwiej obłaskawić ich personel, niż panią z osiedlowego punktu, a to ważna rzecz. Bo jeśli pani z pralni uzna, że dodatkowa porcja wysiłku jest ważna, „bo to taki miły pan” – wygrałeś. A razem z tobą twoja garderoba.

2. Poprawki krawieckie: nie jedź „do miasta”. Przytyło się parę kilo i marynarka nie jest już tym, czym była? Oddaj ją któremuś ze znanych krawców w centrum. Znają marynarki nie tylko z żurnali i wiedzą, jak to czy tamto musi być skonstruowane, co można przesunąć, gdzie popuścić. Ale jeśli właśnie odkryłeś, że koszula, którą lubisz, mogłaby być węższa, spodnie – przestać się włóczyć po ziemi za właścicielem, a guziki płaszcza lepiej trzymać w miejscu, rozejrzyj się dookoła. W polskich miastach punkt poprawek krawieckich czai się w co trzeciej suterenie bloku, co piątym zaadaptowanym garażu albo pomieszczeniu za małym, by pomieścić tam poważny biznes. Zasada, że po którymś zamówieniu będziesz wiedział, czego oczekiwać i na co zwrócić uwagę przy zlecaniu pracy, nie różni się niczym od współpracy z najlepszymi krawcami, u których zamawiasz garnitury.

3. Punkt szewski. Potrzebujesz reperacji fleczka, czy tylko sztacha butaprenu? Obojętne – zawsze z pomocą idą punkty poprawek szewskich, równie popularne, co poprawki krawieckie. Niezwykle przydatne, zanim twój zbiór butów będzie się składał z samych limitowanych serii najlepszych marek, które gwarantują dożywotni serwis door-to-door z dowozem bentleyem. Osobiście nie ufam punktom „usług mistrzowskich”, gdzie zegarmistrz, szlifierzmistrz i szewcmistrz łączą się w jednej osobie, ale zaufanie jest ważniejsze od zasad, więc jeśli twój szewc potrafi dorobić też klucz Gerdy – trzymaj się go. Tylko nie ostrz u niego noży. Tego naprawdę nie robi się na szlifierce.

Cnotą kwiaciarni jest pracować do późna i mieć szeroki asortyment

4. Dobra kwiaciarnia jest nie tylko dla mężczyzny „w pewnym wieku” tym, czym kiosk z kondomami dla chłopaka. Ma też inną ważną funkcję. Połowie populacji – wiecie, tej drugiej połowie – zastępuje aptekę (magnez na PMS, proszki na „nie dzisiaj, boli mnie głowa”, prozak na ból życia), kiosk z upominkami (jeśli nie było kiedy kupić cioci prezentu na imieniny; wujkowi w takiej sytuacji dajemy nieotwartą flaszkę z własnego barku), a w ograniczonym zakresie nawet galerię handlową.

Nie musisz się znać na kwiatach, żeby rozpoznać dobrą kwiaciarnię. Poznasz ją po tym, że nie musisz się w niej znać na kwiatach (uroki rekurencji), różnica między sumą cen kwiatów a ceną bukietu, czyli koszty przybrania, nie jest załamująca, a całość jest ładna i zapakowana w coś, co oddycha (celofan zamraża kwiaty w zimie i dusi je w lecie). Wspominałem o kwiaciarce? To taka sprzedawczyni z duszą artystki-florystki, do tego osadzona w miejscu stworzonym do flirtu. Nie wspominaj o niej żonie, kiedy wrócisz do domu z kwiatami – może zepsuć efekt.

5. Całodobowy kebab. Nie wiem, jak wy, ale ja rzadko mogę się powstrzymać przed kebsem o czwartej nad ranem po dobrze zagospodarowanym wieczorze. Przyznaję jednak, że dorzuciłem ten punkt dla równego rachunku.