Browse Tag

dorosłość

Kangurka. Emocjonujący ciuch na lato leśnych ludzi

Niepozorna kangurka przypomniała mi, że kurator, który wymyślił tytuł wystawy Rzeczy budzą uczucia, nie wiedział nawet jak blisko był prawdy

Czytaj dalej

Wygląd-wizytówka

Własny styl może, ale nie musi, wyrażać się powtarzalnością elementów

Signature look. Wygląd, który jest niepowtarzalny i niepodrabialny jak podpis. Wygląd – specjalność zakładu. Wygląd – wizerunek. Podobnie jak sprezzatura czy pewność siebie, jest znacznie ważniejszym składnikiem stylu, niż to, co masz w garderobie i w jakim stopniu opanowałeś sztukę prasowania czy polerowania butów. I, podobnie jak te pierwsze rzeczy, jest niemożliwy do kupienia i trudny do osiągnięcia. Być może nie da się go w ogóle zaplanować, być może jest kwestią i pewności siebie, i sprezzatury, i rutyny ubioru, zachowania, używania przedmiotów. Być może signature look jest raczej kwestią relacji z otoczeniem, niż looku jako takiego.

Ale zaczyna się jednak od wyglądu. I, było nie było, choć niezwykle trudno jest w pełni kontrolować znaki rozpoznawcze, które wysyłasz, przemyślane zakupy są doskonałym pierwszym krokiem.

Wstawiłem to zdjęcie, bo... a zresztą, kto potrzebuje wymówki, żeby wrzucić taką fajną Meg Ryan?

Wielu zaczyna od tego, co zwykłem nazywać odtwórstwem historycznym, albo – co być może jeszcze gorsze – od podszywania się (sic!) pod przedstawiciela jakiejś grupy społecznej, która wprawdzie istnieje, ale o której działaniu przebierańcy mają niewielkie pojęcie, a jeszcze mniejsze predyspozycje do pogłębienia tego pojęcia. Pół biedy, jeśli, jak czyni to wielu, podszywają się pod bogatych chłoptasiów z amerykańskiego anglosaskiego wschodu.

Cała bieda, jeśli ich wybór padnie na solidnie sezonowaną arystokrację Europy albo, na przykład, bohemę fin-de-siecle’owego Paryża. Tego rodzaju przebieranki będą popisowym wyglądem w tym samym stopniu, jak strój napoleońskiego żołnierza, który zapaleńcy szyją sobie na kilka weekendów w roku. I, nie czarujmy się, ten sam nimb dziwaka będzie cię otaczał.

Przebieractwo wszelkiego rodzaju będzie wyglądem-podpisem w tym znaczeniu, że zwraca uwagę i nie pozwala zapomnieć. Ale, skoro już mówimy dziś tym śmiesznym ponglishem, wymaga on też pewnego understatementu, bo to właśnie on dodaje elegancji właściwej elegancji. Jeśli chcesz się wybijać na pierwszy rzut oka, równie dobrze możesz nosić tiszert ze śmiesznym napisem (na przykład napisem „Jak ci się podoba mój signature look?”) i prędzej czy później – a raczej prędzej – wyjdziesz na osobę maskującą nadskakiwaniem nieśmiałość i do tego pozbawioną resztek dystansu do siebie. A dystans do siebie to w ogóle jedyna perspektywa, z jakiej inteligentny mężczyzna może myśleć o swoim wyglądzie i zabiegać o niego.

Dlatego myśleć o swoim signature look należy wyłącznie z takiej perspektywy, z jakiej myślimy o pakowaniu się przed wyprawą: być może dzisiaj na Maderze jest piętnaście stopni i ulewa, ale przecież to nie powód, żeby pakować więcej puchu niż lekkich tkanin. prawda? Oczywiście zapłacisz za to pewną cenę: nikt, kto spotyka cię pierwszy raz, nie będzie wiedział, że od dwóch lat codziennie nosisz inny krawat (chyba, że założysz o tym blog). Jest to jednak cena stosunkowo niska, zresztą – jaka by nie była, jest do zapłacenia i już. Bądź mężczyzną i pogódź się z tym.

Ta konieczność dłuższej ekspozycji ludzi na twój popisowy wygląd sprawia, że jest on niezwykle przydatny w wypadku osób występujących publicznie, ale też takich, które opierają swoje powodzenie w interesach i nie tylko na marketingu swojej osoby. I to jest druga pułapka: jeśli źle wybierzesz, będziesz wyglądał jak komiwojażer, świadek Jehowy albo ćwok od motywacji, taki co to wie więcej o życiu, bo ma jakąś nieuleczalną chorobę. Pomyśl dwa razy o zawsze tym samym kolorze krawata czy znaczku w klapie marynarki.

Nawet w najprostszym i najskuteczniejszym znaku rozpoznawczym czają się pułapki. Fot. TVN 24

Wreszcie: nawet najlepiej „spozycjonowany” charakterystyczny element ubioru daje ogromne pole do poniesienia spektakularnych porażek. Mało jest w Polsce postaci o tak rozpoznawalnym stylu, jak Tomasz Stańko. I mało jest tak rozpoznawalnych cech jego stylu, jak kapelusz. Kapelusz to w ogóle doskonały pomysł na wyróżniający się ciuch: jest rzadki na ulicy, nie stał się jeszcze archaiczny, a tzw. klasyczna elegancja przypisuje mu niezwykle ważną rolę. Tu czai się niebezpieczeństwo dla Stańki, który na pewno wie, że dżentelmen nie wychodzi z domu bez nakrycia głowy, ale cóż ma zrobić, by zachować swój signature look w telewizyjnym studiu, gdzie dobrze wychowany człowiek czapkę jednak zdejmuje?

Kiedy ostatnio go widziałem, nie zrobił nic – został w kapeluszu, wyglądając przy tym głupio i okazując brak szacunku wobec rozmówców. Chociaż nie jestem fanem rygorystycznych nakazów klasycznej elegancji, takie widoki budzą jednak mój niesmak.

Na pocieszenie: posiadanie wyglądu-podpisu jest właściwie niezależne od tego, jaki styl przyjąłeś (lub przyjęło ci się), dlatego możesz pozostać Jamesem Deanem, jeśli sobie życzysz. Pamiętaj oczywiście, że te próby w 99 proc. przypadków kończą się źle, o czym dobitnie świadczy katalog gwiazd rocka. Jeśli jednak dorosła garderoba wcale ci się nie marzy albo podchodzisz do niej jak pies do jeża, pomyśl o przykładzie Freda Hughesa, o którym Bernhard Roetzel pisze nawet jego dżinsy Levi’s 501 wyglądały jakby były poddane przeróbce na Savile Row – szwy były proste, a na udach spodnie były idealnie dopasowane, co może było skutkiem codziennego prania oraz prasowania. Fred jako pierwszy założył dżinsy łącznie z marynarką. Jednak – kiedy Andy [Warhol] zaadaptował to połączenie jako swój styl, został on nazwany stylem Andy’ego Warhola.

Przykład Hughesa jest zresztą pożyteczny, ale to przykład Warhola – wręcz budujący. Bo kraść styl też trzeba się nauczyć, a któż może być lepszym nauczycielem, niż człowiek, który ukradł jeden z najważniejszych stylów malarstwa XX wieku – pop art – i przemycił za ocean w puszce po zupie Campbell’s?

Ja kradł na razie nadmiernie nie będę. Nie chodzi tu o wrodzoną uczciwość albo rozterki moralne, po prostu uważam, że kradzież tylko wtedy ma sens, kiedy naprawdę jest co i komu ukraść. Jeśli ukradniesz dwadzieścia patyków, staniesz się tylko żałosnym drobnym złodziejaszkiem, zresztą zapewne osadzonym. Jeśli potrafisz ukraść dwadzieścia milionów, niedogodność niemożności odwiedzenia krajów mających z Polską umowę o ekstradycję wydaje się niewielka, a emerytura w ciepłych krajach – kusząca. Dlatego ciągle czekam; a nuż spotkam kogoś, kogo w ogóle warto okradać?

Jedną z najsławniejszych białych koszul świata jest ta, w której rozstrzelano cesarza Meksyku Maksymiliana. Fot. François Aubert 1867, więcej np. tutaj

Moje samodzielne próby na razie kończyły się tak, jak często bywa w takich wypadkach: nawet nie spektakularną porażką, ale powolnym rozkładem. Najbardziej heroiczna – w zamierzeniu – była myśl, by park koszul wymieniać powoli na wyłącznie białe. Biała koszula – wiadomo! Ekstraklasa i Symbol. Nie da się nie dopasować do reszty ubrania (najwyżej białe spodnie mogą być problemem), bez względu na styl, okazję, konwencję – musi grać. Podobno nie pasuje do pewnych typów karnacji, ale jeśli musisz założyć koszulę do fraka czy smokingu, nikt cię i tak o cerę nie pyta, więc uznajmy to za jakieś monstrualne – przynajmniej z perspektywy męskiej elegancji – bzdury. Do tego białe koszule nawet w Polsce zawsze są w sprzedaży, a kiedy masz ich kilkadziesiąt, na plan pierwszy wychodzą inne ważne i ciekawe detale, zamiast wzoru na tkaninie. Plan był więc idealny.

A wyszło – jak zawsze. Miałem w liceum dziewczynę, której babcia opowiadała mi partyzancką historię swojego męża, z Drugiej Światowej, oczywiście. Chłopaki jak dęby, wszystko roczniki z trzeciej dekady wieku, uradzili że pójdą do lasu. Uniesione patriotycznym wzruszeniem kobiety uściskały ich serdecznie (a może i coś więcej, o ile w tych czasach ludzie w ogóle uprawiali seks), zrobiły im wałówkę na drogę i długo patrzyły w dal, kiedy ich młodzi bohaterowie znikali za ścianą drzew. A chłopcy szli cały dzień, zjedli kanapki, znowu zgłodnieli i stwierdzili, że taką partyzantkę to oni pieprzą – na głodniaka wojować się nie da. Wrócili więc do wsi i tak się pod pierzyną skończyła ich przygoda partyzancka.

Taki był i mój heroizm gładkiej białej koszuli: zobaczyłem ładny prażek i żal mi się zrobiło, by go nie mieć. Może następnym razem wykażę więcej odwagi.

Patriarchalny smrodek

Dawniej tytoń nie śmierdział ani trochę mniej, niż ten dzisiejszy, więc nie ma powodu, żeby na ura! porzucać palenie

[simple_series title=”Zadymiony tydzień”]

Tytoń rozpanoszył się w kulturze Zachodu w XVI wieku i praktycznie od początku towarzyszą mu wszystkie kontrowersje, z którymi borykamy się do dziś. Żeby nie być gołosłownym: politykę antynikotynową wymyślił krój Anglii Jakub I w 1603 roku, monopol tytoniowy i dyktaturę korporacji – car Piotr zwany Wielkim w 1697, zakaz palenia (egzekwowany więzieniem) – jeszcze pod koniec XV wieku, straszenie rakiem – w 1857 roku. Nawet koalicja odpowiedzialnej sprzedaży, czyli zakaz sprzedawania tytoniu nieletnim, obowiązuje w Anglii już od 1908 roku.

Kiedy dzisiaj rano, krztusząc się i dusząc, wychodziłem z domu klatką schodową, na której sąsiadka ma zwyczaj zapalać taniego mentolowego slima, zastanawiałem się, czy tak naprawdę było z czym i o co walczyć. Nie jesteśmy w stanie zrozumieć kultury tytoniu przez pryzmat dzisiejszych papierosów, które dalej spełniają standardy z peerelowskiego kawału: – Dodajemy wagon tytoniu na każde dwa wagony siana. – Ach, więc to dodatek tytoniu jest sekretem!

Przyglądałem się ostatnio (i trochę trollowałem, przyznaję bez bicia) dyskusji wokół pytania, czy rzeczą dżentelmena jest palić. Dla mnie – dyskusją idiotyczną już od tego pytania począwszy, żadna odpowiedź nie jest w stanie przebić samego pytania poziomem absurdu, zwłaszcza, że logicznego argumentu podać nie sposób i wszystko – jak zwykle – obraca się w sferze estetyki. Nasz stosunek do tytoniu obrazuje przejście wizerunku dżentelmena, które się przez ostatnie kilkadziesiąt lat dokonało. Jestem pewien, że jeszcze w latach pięćdziesiątych, może sześćdziesiątych, tak w Polsce (przekazy rodzinne), jak i w Anglii (literatura) młodzi ludzie, powiedzmy – w wieku licealnym – byli zachęcani do palenia przez rodziców, i to nawet matki, niekoniecznie ojców. Bo rzeczą mężczyzny było palić. Jestem też pewien, że znacznie mniej rozpowszechnione (o ile w ogóle istniało) było pojęcie „młodzież” – to byli młodzi mężczyźni, zdolni do założenia rodziny, do pójścia do wojska, tak samo, jak do odrobienia lekcji z matematyki albo wykucia łacińskiej drugiej deklinacji (rzeczowniki na –us i –um, rodzaj męski i nijaki).

Dzisiejsza młodzież musi się wyszumieć, wyjechać, poznać świat, zanim, koło trzydziestki, dorośnie albo i nie do dzieci i kredytu na mieszkanie; dzisiejszy dżentelmen nie może palić, bo przecież savoir vivre to także savoir corps, traktowanie ciała, które jest nam dane, z szacunkiem i oszczędnie. Dżentelmen ciało zmusza do uległości sportem, a nie heroicznym piciem, kiedy nie ma na wódkę ochoty, nie tytoniowym dymem. Historyczne pojmowanie słowa dżentelmen, wypracowane w oparciu o materiał empiryczny, czyli faktycznych dżentelmenów, zderza się tu z reinterpretacją tego pojęcia według dzisiejszych postulatów i wyobrażeń.

Tytoń, kawa i surowy klimat norweskich fiordów (który nie zmieścił się na zdjęciu) - kombinacja, która bardzo przypadła mi do gustu

Pod tym względem „nowoczesnym dżentelmenem” nie jestem i nie wybieram się na drugą stronę barykady. Paliłem chyba wszystko, co powstaje z tytoniu, idiotycznie ukrywając się -naście lat temu przed mamą, bo przecież serce by jej pękło, bo ona też z tych nowych, gazety czyta, o rakach, zawałach i wszystkich tych bzdetach i chyba nie wie, jak każda matka nie wie, że na coś, kiedyś, jej dziecko musi umrzeć, bo taki jest los człowieka – umrzeć. Ukrywałem się więc przed nią z paleniem, a ona przecież widziała, ale udawała, że nie widzi, tak było lepiej dla wszystkich.

Z tym doświadczeniem muszę przyznać, że jest w tytoniu coś, czemu trudno się jednak oprzeć, chociaż okres palenia paczki fajek dziennie nie był przyjemny i trzeba było go porzucić. Gorzki dym cygar to przecież rozkosz z tej samej kategorii, co whisky, początkowe zmuszanie się, katowanie receptorów, by wkrótce nauczyły się rozróżniać aromaty i delektować ukrytymi smakami. Fajka, kiedy nauczysz się osiągać z niej chłodny i aromatyczny dym, jest jeszcze przyjemniejsza. Wprowadzenie na polski rynek indonezyjskich bodajże djarumów było olśnieniem. Wystarczy tylko sięgnąć po alternatywę dla fastfoodowego papierosa.

Jakie były papierosy sto lat temu? Trudno mi powiedzieć. Podejrzewam, że bardziej przypominały dzisiejsze biełomorkanały – musiały być mocniejsze, bo i bez filtra, i tytoń pewnie był bardziej aromatyczny, tytoniowy (paląc biełomora miałem wrażenie, że palę cygaro).  Czy był lepszy? To przekonanie dla frajerów. Uwagi o tym, że palacze śmierdzą i smrodzą pojawiają się – według opracowań – od czasów, kiedy Europa odkryła Kubę. Zresztą – nie zapominaj o marynarce smokingowej: powstała właśnie jako przebranie, żeby elegancki mężczyzna nie niszczył i nie wędził bardziej porządnych ubrań. A że tak to się rozwinęło… cóż, bywa.

Pomyśl o palarniach, męskim wychodzeniu po obiedzie do biblioteki, pomieszczenia, gdzie się pali, co wykurza żony i córki. Serio uważam, że takie praktyki są w życiu człowieka zwyczajnie potrzebne. Męska rozmowa lubi dym, karty lubią dym, samotność i zaduma lubią dym, a kobiety dymu nie lubią – wszak to cudowny układ, i, o ile jeszcze nie siedzisz za głęboko pod pantoflem, naprawdę warto zaprzyjaźnić się z tą maksymą, bo dziś, tak samo, jak w każdych innych czasach, potrzebujemy męskiej integralności i chwili odpoczynku od krzyku dzieci i kłapania małżeńskich dziobów. A więc – na cygaro albo do klubu z rurami na scenie, a frajerzy w tiszertach i polarach niech sobie odpoczywają od dziewczyn (albo nawet je zapraszają) na paintballu i gokartach. Niech oni wierzą, że nastały czasy związków stuprocentowo partnerskich i zerwaliśmy z patriarchalnym szowinizmem.

Nie było żadnych starych dobrych czasów – te, które mamy, są dobre jak każde inne. Tytoń zawsze śmierdział, a życie zawsze było ciężkie i gorzkie. Nasi przodkowie – cieleśni czy duchowi – radzili sobie i z jednym, i z drugim. Nie ma powodu, by na zawsze porzucać ich spuściznę. Zapalimy?

Zbrodnia i kara

Alkohol co prawda zabija powoli… ale przecież nigdzie się nam nie spieszy

O ile nie jesteś abstynentem albo konfidentem, prawdopodobnie zaczniesz dzisiaj mniej lub bardziej ostre picie, które zakończysz dopiero w przyszłym roku. Eksplozją w głowie i tupaniem kota na perskim dywanie.

Nauka tajemna kaca nie jest w sumie taka tajemna: alkohol odwadnia (piwo działa ekstramoczopędnie, odwadnia więc w tempie ekspresowym, dlatego kac od piwa jest głównie odwodnieniem), a następnie, bydlak, utlenia się do postaci aldehydu octowego, a przy okazji wypłukuje różne przydatne rzeczy, jak witaminy z grupy B i C, potas i co tam jeszcze. Z lekcji chemii w podstawówce możesz też pamiętać widok białka kurzego jajka wlanego do denaturatu – moja nauczycielka, 50-letnia postawna kobieta o cyckach wielkości globusów z sali geograficznej, pouczała mnie przy tym gromkim głosem o zgubnym działaniu ce dwa ha pięć o ha. Stąd pamiętam, że jeszcze białko.

A więc kac. Zanim jeszcze się ruszę, kiedy tylko zacznie do mnie docierać, że oto sen się skończył i do późnego wieczora nie wróci, poznaję go po lęku przed śmiercią i dudniącej pod czaszką frazie z Kaczmarskiego, że płynę krypą pryczy po swym przedśmiertnym pocie. Kiedy już – choć na chwilę – zwlokę się z łóżka, w to miejsce wchodzi melorecytacja Marcina Świetlickiego: szalenie/ delikatny jestem na kacu/ to taki stan/ kiedy byle reklama zmusza do płaczu, a za nią – niemoc i dalsze próby zaśnięcia. Wszelka inna walka z kacem – tylko przez rozum. Co można zrobić?

Przed piciem zaleca się wyściółkę tłuszczową w żołądu, czyli dobrą metodę – wypić rosół przed wszystkimi. Szczerze mówiąc to chyba nie do końca tak. Duża zawartość tłuszczu rzeczywiście doskonale wpływa na ilość alkoholu, jaką jesteś w stanie przyswoić, a zatem na wizerunek herosa, tytana, wreszcie – prawdziwego mężczyzny. Ale, ostatecznie, alkohol jest alkohol – im później zacznie do ciebie docierać, tym więcej masz szansę wypić, a nawet – doczekać bez fizycznych zagrożeń do momentu, kiedy obudzi się w tobie szwoleżer – a wtedy paw i kociokwik jak w banku, może nawet urwany film. Rosołek nie zastąpi rozsądku, chociaż mają wspólne aż dwie pierwsze litery. Co do mnie, zawsze miałem raczej słabą jak na polskie warunki głowę i koszmarne kace. To pierwsze nigdy mi nie przeszkadzało, to drugie – być może – uchroniło przed poważnym nadużywaniem. Pamiętaj, lepiej być znanym pijakiem niż anonimowym alkoholikiem.

Skoro już mowa o rozsądku (a zanim przejdziemy do elegancji), szybki detoks w toalecie przed pójściem spać jest całkiem niezłą metodą. Im więcej wyrzucisz prosto z żołądka, tym mniej trafi do krwiobiegu i rozpocznie sianie spustoszenia. Jeśli w ogóle potrzebna ci ta rada, to znaczy, że i tak wypiłeś już nadto, by być uroczym i śmiałym wobec kobiet. Drugą rzeczą, którą możesz zrobić jeszcze wieczorem, jest wypicie jak największej ilości niegazowanej wody, optymalnie – z półtora litra. Wiem, jest to czynność obrzydliwa, a do tego wodę piją zwierzęta, ale sssso, ja nie wyyyyp!… ijjję!? Da się i działa, zwłaszcza na kaca piwnego, niszcząc odwodnienie w zarodku.

O ile mój kac nie przybiera wymiarów terminalnych, czyli nie jęczę że zaraz umrę i nie jestem się gotów upokorzyć przed każdym, byle przeszło, staram się leczyć kaca lansem. Chłodny prysznic nie wypłucze co prawda z organizmu trujących substancji (to może zależeć od miejsc, które polewasz, ale nie drążmy tego tematu), ale ożywi i da impuls do działania. Dodajmy, że działania w pionie, a zarazem w miejscu gdzie nie potrzeba mieć pod ręką miski. Krok drugi: fryzura, wyprasowana koszula i krawat. Jeśli masz ciemne włosy, przygotuj na kaca zestaw o wysokim kontraście, np. biała koszula z bardzo ciemnymi krawatem i marynarką. Jasnowłosi wybiorą zestaw jaśniejszy, niż zazwyczaj. To ogólne zasady doboru garderoby dla trupio bladych. Unikaj czerwieni w dodatkach – podkreśli przekrwienie oczu.

Zejść na śniadanie. Jest dobrze, żyjemy. Teraz uzupełniamy brakujące substancje: potas i witaminy mogą być w soku pomidorowym. Włos psa, który cię pogryzł (jak mawiają anglojęzyczni), znajdzie się na przykład w małej daweczce wódeczki. Razem – krwawa mary, najklasyczniejszy z porannych klasyków. Mieszadełko z selera, nieodłączne w wypadku tego drinka, dostarczy żelaza, ale warto uzupełnić je później kostką czekolady. Oczywiście zasadą jest porywać się na takie dzieła tylko jeśli jesteś zdania, że dasz radę utrzymać to w żołądku. Kolejnym dobrym krokiem jest białko, więcej białka. Typowa potrawa à la białko z białkiem to jajecznica z krewetkami. Potem znowu woda. Tabletka witaminowa. Wstać i powoli, ale konsekwentnie, na świeże powietrze. Doczekać do kolejnej porcji rosołu. Nie myśleć o śmierci. Nie chlipać. Nie przepraszać za wczoraj, chyba, że naprawdę masz za co, ale i to nie teraz. Gdzie kupić napój energetyczny? Oczywiście tylko na stacji, przecież skoro masz kaca, to dziś niedziela albo święto.

Niech się więc święci – do siego roku! Kac to wspaniałe uczucie… kiedy się zorientujesz, że właśnie przeszedł.

Marynarka numer jeden, czyli o pożytkach z dorosłości

Marynarka. Podpora frazy: „Cześć mała, masz chłopaka? Tak? A mogłabyś mieć mężczyznę”. To najlepszy z tekstów na podryw, jakie znam. Często go stosuję.

Czytaj dalej