Sh*t my dad says

Nie wiem, czy to, co zamierzam napisać, nadaje się na ten blog. Nie wiem, czy w ogóle nadaje się na blog. Wy chcecie czytać o wiązaniu krawata, o kołnierzykach albo spinkach – mam statystyki, więc wiem. Ale jednak to blog i to ja decyduję, o czym będę pisał. Jeśli się to któremuś z angielskich dżentelmenów nie podoba, bo kształty kołnierzyków i właściwy odcień granatu przysłaniają mu prawdziwe życie, zawsze może po angielsku opuścić Reform Club – teraz.

Dzięki, że jednak zostałeś, zapewne zachęcony jakimiś nieznanymi domniemanymi benefitami. Niestety, nic dobrego nie mam do zaproponowania, jedynie dzielenie moich ponurych frustracji.

Moja córeczka obudziła się dzisiaj za dziesięć siódma i trafiła akurat na moment, kiedy byłem wyspany, ale zbyt leniwy, żeby wychodzić z łóżka. Miałem na tablecie otwarty do przeczytania artykuł z GQ, który ktoś z zalinkował na forum. Podzieliłem się nim z cierpiącym na chroniczną bezsenność przyjacielem (odpisał natychmiast), a sam oddałem się lekturze.

Autor artykułu napisał poważnie, a zarazem pięknie, o męskich zabiegach higienicznych, co jest wyczynem heroicznym, dla mnie niedostępnym (dlatego zawsze uciekam w ironię) i za co nominacja do National Magazine Award należała się jak psu buda. Ale, co jeszcze lepsze, napisał to przez pryzmat nostalgicznej opowieści o swoim ojcu, z którym specjalnie (w wieku 38 lat przy 77 latach taty) wybrał się na weekend, żeby o tym jeszcze raz posłuchać.

Kilka godzin później siedziałem przy śniadaniu u rodziców, których odwiedziłem dla zażycia spokojnej pracy z dala od wymagającego życia z niemowlakiem. Mój ojciec, sam ponadsiedemdziesięcioletni, stracił po chemioterapii sporo zębów i – powodowany myślą o ocaleniu reszty – gorzko stwierdził: – Całe życie nie myłem zębów, a na koniec udało się dentystom mnie do tego zmusić.

Uśmiechnąłem się i opowiedziałem mu o amerykańskim artykule, który czytałem. Wtedy uśmiechnął się on i zrewanżował swoją historią, a właściwie historią swojego przyjaciela Rajmunda, który w latach 80-tych wyjechał do Austrii. – Wtedy kto mógł, spieprzał z Polski i w pewnym momencie Wiedeń był pełen ubeków handlujących dewocjonaliami i solidaruchowej hołoty. A Rajmund miał w swoim mieszkaniu umywalkę zamkniętą w szufladce, do której wodę nosiło się z korytarza. Bieżącą wodę mieli tylko ci w blokach, bo w starych budynkach, pamiętających odsiecz wiedeńską, radzili sobie tylko z kranem na korytarzu. Wszyscy zaś psioczyli na Polaków: co się taki sprowadził, to sobie w mieszkaniu chciał łazienkę robić, jak szlachciura jakiś. Rajmund dwa lata nie widział wanny ani nawet prysznica. Zapytałem go więc: »To jak ty jajka myłeś«, a on na to: »O, tak« i mi pokazał.

Na co mój staruszek zaczął, na szczęście w ubraniu, demonstrować tę szczególną technikę polskich emigrantów w Wiedniu. To dość wesoła, ale też raczej gorzka historia, historia – wybaczcie ton schizofrenika – o nas. Nie przytaczam jej tu, żeby z mojego ojca – samego długoletniego emigranta i nędzarza z pochodzenia – się naśmiewać. Nie pozwala mi na to ani czwarte przykazanie boże, ani jakaś duchowa łączność z tą szczególną, ale trudną sytuacją. Często skarżę się, że w Polsce nie można kupić przyzwoitych butów, bo są albo doskonałe za dwa tysiące, albo takie za trzysta o wartości trzydziestu. Ale to nawet nie jest wierzchołek góry lodowej, a skorupka emenemsa o smaku lukrecji (przepraszam wszystkich, którzy to świństwo lubią). Ohydna prawda siedzi w środku.

I nie jest to prawda wyłącznie taka, że utraciliśmy tożsamość, że przed wojną umieli, ale ci, co umieli, nie są naszymi ojcami przez Katyń i Powstanie. Smutniejsza i ohydniejsza prawda jest taka, że skoro już nie mamy (a większość młodej klasy średniej nie ma) tych arystokratycznych czy chociaż burżuazyjnych przedwojennych korzeni, gardzimy tymi, które faktycznie mamy. Większość – jak to większość – ma wszystko w dupie i trudno mieć im to za złe; w końcu ktoś tą większością musi być. Gorsza jest większość tej pozostałej mniejszości, ludzie, którzy, mimo pewnego potencjału, odrzucają naukę o emigranckim myciu jajek w misce, o tym, jak za komuny trzeba było polski tytoń kilka dni nasączać ruskim koniakiem, żeby w ogóle dawał się palić (każdy ma własną, po własnym ojcu) — na rzecz plejbojów, albo, co gorsza, maximów. Porównanie poziomu intelektualnego „Wysokich Obcasów Extra” – jednego ze sztandarowych bądź co bądź pism kobiecych – z tym, co powinno być ich analogiem, czyli np. „Playboyem”, albo męskiej i kobiecej edycji TVN-u – „Turbo” i „Style”, nasuwa bardzo smutne wnioski. Jakbyśmy pogubili się we własnej kulturze, dali sprowadzić do ról, które narzuca nam nasze korpo i parafialny supermarket.

Dość wykładu; nie będzie wniosków. Mądremu to na nic, głupi nie uwierzy. Ale będzie praca domowa: przeczytać Życie towarzyskie i uczuciowe Tyrmanda. Jeśli ktoś czytał – przeczytać jeszcze raz. To najprawdziwsza znana mi książka o kondycji mężczyzny w smutnym kraju nad Wisłą. Wiem, że to jak kazanie o konieczności chodzenia do kościoła (wygłasza się je zazwyczaj do tych, którzy akurat chodzą). Ale wielka tama potrafi runąć, bo jedno małe pęknięcie naruszyło jej konstrukcję, więc trzeba tę swoją inność utrwalać i dobitnie pokazywać światu. Nie jestem tylko pewien, czy lepiej zaczynać od garderoby, czy od biblioteki i – przede wszystkim – drzewa genealogicznego.