Sen zimowy

Ci, którzy szukają emocji na offroadowych wyjazdach albo skokach ze stratosfery, najwyraźniej nie byli nigdy w szpitalu dziecięcym

Jeśli blog koniecznie musi być zapisem osobistych doświadczeń, to Smak Nabyty w ostatnich tygodniach powinien był stać się blogiem o szpitalach dziecięcych. Spokojnie – nie stanie się, ale dzisiaj macie szansę dowiedzieć się, co tracicie (i odetchnąć z ulgą, że nie ma czego żałować). To dalej blog dla mężczyzn, ale jestem pewien, że Don Draper nie byłby idolem milionów tylko ze względu na to, jak pije bourbona w pracy, a skoro nim jest, to także przez to, jak głaszcze dzieciaki po główce i daje żonie czułego buziaka w czoło (zanim na noc wyjdzie do kochanki).

A man’s gotta do what a man’s gotta do – jednym z miejsc, gdzie udzielają takich lekcji, są właśnie szpitale dla dzieci.

Kiedy powiedziałem lekko wstawionemu S. o chorobie małej, jego pierwsza reakcja brzmiała „o ja pierdolę, chyba bym się załamał”. Odpowiedziałem, że też bym się załamał na miejscu któregoś z tych rodziców, których spotkałem w szpitalu. Ludzi szarych na twarzach, przyjeżdżających na dobowe zmiany z odległych o sto kilometrów miejscowości, małżeństw widujących się nawzajem przez kwadrans na dobę, jedno na noc w szpitalu, drugie do domu do obowiązków, jakie ma się „tam, w dole”. Ludzi, których dzieciom nikt nie obiecuje przeżycia niemowlęctwa. Ale walczą – ze sobą, bo z kim innym mają walczyć, skoro nie są lekarzami?

S. z łatwością przyznał mi rację. Jego kilkuletni syn przychodził w zeszłym roku operację usunięcia nieszkodliwego, ale potencjalnie kancerogennego znamienia. Co to oznacza dla rodziców, można sobie wyobrazić: dwa zabiegi, narkozy, jeżdżenie do specjalistycznego szpitala akurat fartownym przypadkiem położonego w tym samym województwie. Już samo podpisywanie formularzy zgody na zabiegi, brzmiących jak listy z pogróżkami od psychopatycznego mordercy – wszystko to wydaje się straszne, ale tylko do pierwszej wizyty na oddziale. Pierwszego kontaktu z przedszkolakami o 90-procentowym poparzeniu ciała. Bez nosa i bez uszu. Serio, myśleliście, że co robią na oddziałach chirurgii plastycznej dla dzieci? Powiększają piersi?

Jeśli teraz napiszę, że w takich chwilach poznaje się wartość bycia mężczyzną, zabrzmi to jak kabotyński onanizm. Patrzcie na mnie, rozbijam się po szpitalach dziecięcych like a boss. Ograniczę się zatem do skromnego „o ja pierdolę, chyba bym się załamał”.

W dawnych, dobrych czasach, kiedy z braku serwisów społecznościowych wysyłało się publiczne wiadomości za pomocą opisów na gadu-gadu, a ja byłem właśnie po raz pierwszy w życiu redaktorem naczelnym gazety, wpisałem w status dumną parafrazę „Znaczy redaktor!”. Pracowałem wtedy z K., którego przez kilka lat uważałem za przyjaciela głównie dlatego, że nadawaliśmy na tych samych falach. Jak przystało na antropologa najwyraźniej przeceniłem wpływ języka na rzeczywistość kulturową, ale wtedy odnalazł się genialnie: chwycił analogię z kapitanem i zwrócił się do mnie per „Piętnastoletni redaktorze”.

Ciągle mam piętnaście lat i buty mojego ojca są dla mnie o kilka numerów za duże. Chwała wam, księgowi z Otwocka, glazurnicy z Mławy, mechanicy z Mińska Mazowieckiego, których widywałem na korytarzach szpitala. Mężczyźni w milczeniu zagryzający wargi, bo w tych trudnych chwilach na waszych barkach jest chore dziecko, odchodząca od zmysłów żona i szef, który może nawet i współczuje, ale przecież nie stać go na Bóg wie jakie świadczenia. Nieraz jeszcze będę was, miłośnicy wędkowania w kamizelkach khaki na flanelowych koszulach albo szarzy ludzie w wyciągniętych polarach za kółkiem golfa dwójki, wyszydzał albo sztorcował. Ale dziś przyjmijcie wyrazy uznania.

Na waszym miejscu chyba bym się załamał.