Jak żyć ze śmiercią

Myśleliście kiedyś o myśleniu o śmierci?

I tak upłynął wieczór i poranek, dzień pierwszy świąt dziwnych, bo drastycznie niespójnych, złożonych z amerykańskiego ludycznego importu Halloween (i można sobie dużo bredzić, że jacyś Iroszkoci już w średniowieczu obchodzili 31 października świętem duchów, ale fant albo psikus przyszedł do nas prosto z USA via kino klasy B, a nie żadne iroszkockie tradycje), po nim kościelnego święta Wszystkich Świętych i kościelno-ludowych Zaduszek, przy czym Zaduszki funkcjonalnie przypadają we wszystkich świętych, Wszystkich Świętych – tak naprawdę wcale, a Halloween jest raczej świętem długiego weekendu, bo i ta tradycja jest w Polsce jednym z pojęć organizujących świętowanie.

1 listopada wieczorem to na Powązkach Wielki Doroczny Zjazd Posiadaczy Statywów Fotograficznych. Kiedyś uczestniczyłem w tych zlotach, ale wyrosłem

Dla mnie osobiście dzień dziwny, pełen dysonansów, na czele z tym, że na ulicach zarówno Warszawy, jak i podwarszawskiej wsi R. (i niech was słowo „wieś” nie zmyli, nie chodzi o pola rzepy ani nawet dyni, choć ta akurat z wsią R. mi się kojarzy) faktycznie spotykałem jankeskich kolędników, przebranych bez większego polotu za kościotrupy i czarownice. I tego, że kiedy jechaliśmy przez jedną ze wsi wchodzącej w skład gminy R., która to wieś wsią faktycznie jest, obok domu jednej z moich nieżyjących już znajomych, myślałem o tym, że jakoś mi głupio w Haloween, święto podważające porządek zadumy nad śmiercią i przemijaniem, faktycznie o nich – i o niej – myśleć.

Dzień zakończony – jak co środę – doustnym narkotyzowaniem się płynnym narkotykiem w oparach absurdu z pełną akceptacją faktu, że tym razem, wyjątkowo, możemy być wzięci za durniów świętujących Halloween podpatrzone u statystów z Zabójczej Broni II.

Fantastyczny wieczór z naszymi własnymi ghost stories. Z opowieścią D., która jako pierwsza się odważyła, a opowiedziała o tym, jak umierała ze swoim bratem (jak się okazuje, nawet śmierć można do pewnego stopnia dzielić z kimś bliskim), który być może umarł tylko dlatego, że polscy lekarze nie potrafili serwisować holenderskiego rozrusznika serca.

Z tematem, który niezawodnie podchwyciła moja żona opowieścią o tym, jaki tak naprawdę (a nie na filmach o dr. Housie) odgłos wydaje kardiomonitor, kiedy osiemdziesięcioletni dziadek po dwóch rakach i trzech zawałach po prostu gaśnie ze zmęczenia życiem.

I moja o tym, jak mój ojciec chrzestny umarł we własnym domu z powodu zatrzymania akcji serca, bo wstał z łóżka zażyć lek na przeziębienie, ale już do łóżka nie wrócił i umarł na cyklinowanym dębowym parkiecie w kałużach, jakie zwykle zostawia wokół siebie nieboszczyk, a ja sądziłem że nie podejmę wyzwania, ale w końcu pomagałem jego żonie umyć chłodne, martwe ciało, a potem wyszedłem i wtuliłem się w pulsujące życiem, ciepłe i miękkie ciało kobiety, która dziś jest moją żoną i tak przeżyłem ten wieczór i nie było to nic wielkiego, chociaż jeszcze kilka godzin wcześniej sądziłem, że nie jestem w stanie stawić mu czoła.

Bo to nie jest ten rodzaj umierania, przy którym adrenalina pozwala żyjącym zapomnieć. Bo – on po prostu gaśnie – powiedział pułkownik doktor medycyny w szpitalu MSW o dziadku mojej żony, jedynym człowieku, z którym kiedykolwiek mogłem mieć okazję posprzeczać się o wyższości four-in-handa nad półwindsorem, ale tego nie zrobiłem. Powiedział to tego wieczoru, kiedy kardiomonitor ledwie wydawał odgłos, ale jednak pikał od czasu do czasu, kiedy w gasnącej świadomości dziadka odzywała się nutka, która brzęczała, że jednak jest po co i warto zaryzykować jeszcze jeden wdech, jeszcze jedno samotne uderzenie serca.

Ale czy to właśnie dzięki temu wiem, że trzeba dużo myśleć o śmierci? Czy po prostu ubieram w sznur niezwiazanych ze sobą anegdotek intuicję, która się we mnie tli – że bez myślenia o śmierci życie jest jakieś takie chujowe jak gratis z happy meala? Myśleć o śmierci tylko po to, żeby żyć tak jakby każdy twój dzień miał być ostatnim – jakaż to miałka, banalna maksyma! Jeśli śmierć jest końcem – nie warto nawet się starać, a jeśli nim nie jest – obiektem twoich zmartwień powinna być wieczność, a nie doczesność.

Myśleć o śmierci, żeby bardziej być mężnym malemenem w jej obliczu. Mam dziś córkę, mam nadzieję, że niejedyne z moich dzieci i jeśli Bóg będzie dla mnie łaskawy, umrę wcześniej, niż ona zacznie w ogóle brać swoją śmierć pod uwagę. I między innymi dlatego myślę o śmierci nie tylko na kacu, choć na kacu faktycznie dużo łatwiej. Bo na swój sposób szczytną ideą jest Movember, sposób na zwalczanie śmierci zabawą, ale tylko pod warunkiem, że się pamięta o jednym: ta walka zawsze zakończy się przegraną i jeśli nie boisz się śmierci, to chyba znaczy, że nie masz dla kogo albo dla czego żyć, chociaż nie jestem pewien.

Zasady są nawet fajne. Dobrze jest wiedzieć, jaki węzeł do krawata stosuje się zawsze, a jaki wyróżnia źle ubranych buraków. Dobrze jest mieć zasadę odkładania na osobny rachunek kilku procent każdej wypłaty, albo przeciwnie – zasadę uczciwego przepijania każdych otrzymanych pieniędzy. Ale ze świadomości przemijania wypływają najciekawsze zasady, jakie mogą być, a do tego świadomość ta daje gigantyczną siłę w konfrontacji ze śmiercią. Dlatego warto kopnąć się na grobbing w taki dzień jak dziś.