Dandys w krainie kadrowych

Jak dobrze się ubrać na rozmowę kwalifikacyjną bez sfrustrowania niezrozumiałymi radami z Bożej łaski stylistów

Zostałem ostatnio zapytany przez nowopoznaną osobę płci, ponad wszelką wątliwość w tym wypadku, pięknej, czy dobrze jej się zdaje, że prowadzę blog na temat etykiety ubioru (znaczy: przed spotkaniem guglała po nazwisku). Byłem zmuszony przyznać jej rację, i to dwukrotnie: bo po pierwsze, faktycznie jej się zdaje, a po drugie, to złudzenie ma pozory prawdziwości, więc zdaje jej się dobrze. Rzecz w tym, że ja się na etykiecie ubioru znam zaledwie powierzchownie, a do zasad, z którymi się zetknąłem, stosunek mam raczej krytyczny: albo są czcze, i wtedy należy się czuć z nich (warunkowo) zwolnionym, albo uzasadnione jakąś wewnętrzną logiką, i wtedy w ogóle przestają być zasadami etykiety ubioru. Wszystkie te teksty o tym, jak należy się ubierać, nawet w wypadku ważnych uroczystości, a co dopiero sytuacji bardziej codziennych, to raczej tematy do dyskusji, niż zasady. Zwłaszcza w Polsce ich kategoryczne obowiązywanie jest wątpliwe.

Jedną z takich zasad jest rada, której udziela się osobom poszukującym pracy. Brzmi ona: nie należy być ubranym lepiej, niż rekrutujący. Zasada, której nigdy nie rozumiałem.

Nie rozumiałem jej po pierwsze z tego błahego powodu, że nie wiem, skąd można wiedzieć, jak będzie ubrany haerowiec albo dyrektor w firmie, którą znamy ze strony internetowej albo portalu rekrutacyjnego. Fakt, dzisiejszy rynek nie obfituje w oferty pracy, więc można czas bezrobocia poświęcić na mały zwiad, a zaoszczędzić go na spisywaniu nadmiaru listów motywacyjnych. Ale przecież tak na serio nikt tego nie będzie robił; zresztą w firmach, gdzie da się cokolwiek ustalić, czyli obowiązuje spisany dress code (tak, są nawet w Polsce takie firmy), ludzie mają chyba na tyle świadomości by wiedzieć, że ten dress code obowiązuje ich i nie należy przykładać go do ludzi spoza korporacji. A w firmach, gdzie dress code’u nie ma, obowiązuje stara dobra wolna amerykanka i jakiekolwiek nawiązanie strojem do kogokolwiek, by się od niego odróżnić bądź by się upodobnić, graniczy z cudem.

Ale to dopiero wierzchołek problemu, a jego sedno sprowadza się do tego co zwykle: można dobrze wyglądać w byle czym, albo ohydnie – w garniturze (bo do tego sprowadza się „dobry ubiór” w sytuacjach biznesowych).

Rozumowanie potoczne zawiera w sobie to samo pojęcie formalności, co logika skodyfikowanej etykiety ubioru. Tzw. przeciętny człowiek może co prawda nie wiedzieć, że frak (tylko z białą muchą) jest bardziej odświętny od smokingu (z czarną muchą), albo że zamienianie kolorów much jest rażącym naruszeniem etykiety. Na pewno zaś większość przeciętnych ludzi nie zdaje sobie sprawy, że tzw. strój dworski, koronacyjny czy jak go nazwać, z krótkimi spodniami i pończochami, jest (a jest) polecany do najbardziej uroczystych eventów, takich, jak właśnie koronacje. Ale jest to wiedza, która dotyczy tylko kilkuset osób z korpusu dyplomatycznego, jednego kujona z Krakowskiego Przedmieścia, który musi dopilnować, żeby prezydent nie pojechał na ślub królewski w stroju myśliwskim, i może jeszcze kilku gości z MSZ-u. Większość Polaków zaś w równym stopniu wie, a raczej – niewielu wie, a większość czuje – że marynarka w innym kolorze, niż spodnie, to strój mniej formalny od pełnego garnituru, że koszula na spinki jest bardziej odświętna niż taka z mankietem na guziki i że, kiedy raz niechcący ktoś założy wełniane spodnie, bo dżinsy są w praniu, na miejscu jest zakrzyknąć „a coś ty taki elegancki!”.

Co więcej, potoczne rozumowanie dodaje od siebie nowe formy dystynkcji, takie jak przekonanie, że rzeczy bardziej niewygodne są bardziej odświętne, albo że dwurzędówka jest bardziej formalna od jednorzędowej marynarki (bo chyba jest. Kiedyś czytałem jakieś uzasadnienie, ale go nie pamiętam).

I co w tym kontekście znaczy staranie się, by nie być lepiej ubranym od kogokolwiek? Jeśli trafimy na pracodawcę, który ma zwyczaj słuchać pań w Intermodzie, że w rękawie marynarki masz móc schować dłoń jak w mufce, że właściwa długość nogawki to pół metra więcej, niż długość nogi, że pąsowienie na twarzy i niedotlenienie to objaw dobrego dopasowania kołnierzyka, jeśli tymi wytycznymi będzie się kierował nasz pracodawca – to zawsze w dobrze dopasowanym garniturze będziemy wyglądać lepiej niż on i będzie to widoczne dla każdej osoby w otoczeniu, nawet jeśli nikt nie będzie w stanie wskazać ani nazwać różnicy. Czy to znaczy, że masz mieć osobny workowaty garniak sprzed stu lat tylko na rozmowy kwalifikacyjne?

A co z inną sytuacją, kiedy kultura korporacji albo osobiste preferencje dyrektora zakładają noszenie w pracy dżinsów i bluzy z kapturem? Jak wtedy, drodzy styliści i etykieciści, polecicie się ubrać młodym poszukiwaczom pracy? Licytować się na stylistyczną nijakość, czy uciec się do workowatego do garnituru z poprzedniego akapitu?

Wszystkie te rady są do niczego. Nie zrezygnujesz przecież z garnituru, skoro nosi się go czasem także po to, by podkreślić rangę sytuacji, w której się znajdujemy i to, jak zależy nam na efektach spotkania. Może w jakimś Facebooku albo innym Google’u, korpach znanych z ostentacyjnego demonstrowania pozornie hipsterskiego i wyluzowanego stosunku do aktywności zawodowej, jeszcze jakoś by to przeszło. Ale tam, gdzie obowiązuje ten hipsteryzm w wersji light, gdzie łapie się byka jedną rączką za jeden rożek, i to zapytawszy go wcześniej o zdanie, twój dyrektor w bluzie z kapturem może okazać się drogowskazem, który nie wskazuje tam, dokąd idzie.

Dlatego w poszukiwaniu pracy raczej postaw na garnitur, a w butonierkę wetknij understatement. Zrezygnuj z poszetki, jeśli nie ubiegasz się o posadę stylisty (niektórzy twierdzą, że w dzisiejszych czasach poszetka i krawat naraz to nadmiar ekstrawagancji). Zachowaj dystans dwóch kroków za modą i pół kroku za tip topem ponadczasowej elegancji. Nie udowadniaj na siłę, że jest wiele lepszych na krawaty tkanin, niż jedwab. Ale bądź sobą w stosunku do innych, a jednocześnie pokaż im, że znasz zasady ubierania się dla innych i dla okoliczności. To jedyne logiczne wyjście.

Zresztą, może dzięki temu będą w mniejszym szoku, kiedy pierwszego dnia przyjdziesz do pracy.

PS. Teraz, kiedy się już pomądrzyłem, może dodałby do tego coś ktoś, kto ma zbliżył się do pracy etatowej bardziej, niż na odległość splunięcia? Co poradzilibyście młodszym (stażem) towarzyszom niedoli, którzy w poszukiwaniu rady zbłądzą na ten felieton?